Kolejny sukces polskiego sportu stał się faktem. Hokeiści reprezentacji Polski spełnili swoje marzenia, uzyskując podczas turnieju Mistrzostw Świata Dywizji IA awans do światowej elity. Po 21 latach niemocy, w przyszłym roku na czeskich lodowiskach biało-czerwoni zmierzą się z najlepszymi drużynami świata.
Polacy nigdy nie należeli do hokejowych potęg. Owszem, przedwojenne sukcesy – 4. miejsce podczas Mistrzostw Świata rozgrywanych w Krynicy w 1931 roku oraz 4. lokata rok później, podczas łączonego turnieju Igrzysk Olimpijskich i Mistrzostw Świata w amerykańskim Lake Placid – cieszą, ale dotychczas były jedynie miłym i pięknym wspomnieniem. Reprezentacja Polski trzymała się w elicie do końca lat 50. XX wieku. Rozpoczął się okres, w którym hokeiści znad Wisły byli za słabi na rywalizację z najlepszymi, a jednocześnie za mocni na grę wśród zespołów z zaplecza. Na trwającej kilkadziesiąt lat sinusoidzie zdarzały się występy legendarne, jak hat-trick Wiesława Jobczyka i zwycięstwo 6:4 w pierwszym meczu światowego czempionatu w 1976 roku w Katowicach nad 14-krotnymi mistrzami ze Związku Radzieckiego, które do dzisiaj jest uznawane za najlepszy mecz w historii polskiego hokeja. Jednak z upływem czasu światowa czołówka odjeżdżała nam na łyżwach coraz dalej.
Jak daleko? Ostatni raz w turnieju olimpijskim biało-czerwoni wzięli udział podczas Zimowych Igrzysk w Albertville w 1992 roku, gdzie zajęli przedostatnie, 11. miejsce. W tym samym roku odnotowaliśmy przedostatni udział w Mistrzostwach Świata, które zakończyły się kompletem porażek, a zwieńczeniem imprezy była przegrana w meczu o utrzymanie w elicie z Francją 1:3. Dekadę później w ostatnim występie podczas hokejowego mundialu Polakom poszło niewiele lepiej. Mając w składzie dwóch hokeistów z NHL – Mariusza Czerkawskiego (wówczas New York Islanders) oraz Krzysztofa Oliwę (wtedy Pittsburgh Penguins) – nie zdołali strzelić choćby gola w grupie z Finlandią, Słowacją i Ukrainą. O pozostanie w elicie reprezentacja Polski zmierzyła się ze Słowenią, Włochami i Japonią. Wygrane nad drużynami z Italii oraz Kraju Kwitnącej Wiśni pozwalały na zajęcie bezpiecznego, 2. miejsca, ale ówczesny regulamin gwarantował azjatyckiej drużynie miejsce w elicie. Tym samym Japonia uniknęła degradacji, a Polska na lata popadła w hokejowy niebyt w poszukiwaniu jakiegokolwiek sukcesu.
Od początku XXI wieku i spadku z elity hokejowa kadra tułała się nawet na trzecim szczeblu Mistrzostw Świata. Po ostatnim spadku do Dywizji IB z pracą pożegnał się ówczesny selekcjoner, Kanadyjczyk Ted Nolan. Biało-czerwoną reprezentację od nowa zaczął budować Tomasz Valtonen, syn Polki i Fina, niegdyś solidny zawodnik fińskiej ekstraklasy hokeja. Już w pierwszym roku pracy Polacy byli o krok od awansu na zaplecze elity. O zaledwie 2. miejscu zadecydowała pechowa porażka 2:3 po dogrywce z Rumunią, która to uzyskała promocję właśnie dzięki lepszemu bezpośredniemu starciu z reprezentacją Polski. Selekcjoner powoli uwalniał potencjał kadry, co pokazywały pojedyncze sukcesy z lepszymi reprezentacjami, jak choćby wygrana z Kazachstanem podczas olimpijskich kwalifikacji. Pracę Valtonena od 2020 roku kontynuuje obecny trener drużyny narodowej Robert Kaláber. Pod wodzą Słowaka biało-czerwoni potrafili nawiązać walkę i wygrywać z zespołami elity: Austrią, Łotwą, Węgrami czy Słowenią. W naszej sytuacji to już coś na czym można budować zespół.
Przed startem rozgrywanego w angielskim Nottingham turnieju raczej studzono nastroje. Jak mówił prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, Mirosław Minkina, głównym celem było spokojne utrzymanie, choć po cichu liczono na sprawienie niespodzianki. Najdłuższe od lat przygotowania do mistrzostw połączone z wymagającymi sparingpartnerami miały zwiększyć szanse na nieoczekiwany powrót do elity. Wszystko układało się po myśli biało-czerwonych. Po pierwsze – rywale, którzy w komplecie byli w absolutnym zasięgu naszych kadrowiczów. Po drugie – awans dwóch drużyn po wykluczeniu z wiadomych powodów drużyn Rosji i Białorusi. Po trzecie – łaskawy terminarz, pozwalający na otwarcie turnieju z łatwiejszym rywalem z Litwy, później decydujące o układzie tabeli starcia z Wielką Brytanią i Włochami, by na koniec zmierzyć się z teoretycznie słabszymi od Polski kadrami Korei Południowej i Rumunii.
Trener Kaláber zaskoczył podczas powołań do brytyjskiego turnieju zaplecza elity. W składzie zabrakło miejsca dla etatowych reprezentantów Polski: Filipa Komorskiego z GKS-u Tychy i Arona Chmielewskiego, który ze swoimi Ocelaři Třinec zawędrował do finału czeskiej Extraligi, zdobywając finalnie tytuł. Klubowe obowiązki pozwalałyby mu zjawić się na zgrupowaniu dopiero w dzień jego rozpoczęcia. W przypadku Komorskiego zadecydowała większa rywalizacja na jego pozycji. Niepopularne, głośno komentowane decyzje personalne selekcjoner wziął na swoją odpowiedzialność. Samo zestawienie kadry na turniej była wybuchową mieszanką pokolenia przełomu lat 80. i 90., uważanego przez wielu ekspertów za „stracone” dla polskiego hokeja oraz młodych-gniewnych urodzonych na przełomie wieków.
Sam turniej przebiegł dla biało-czerwonych wspaniale. Inauguracyjna, wysoka wygrana 7:0 z Litwą. Następnie nieprawdopodobnie zacięty bój z Wielką Brytanią zakończony remisem 4:4 i dogrywką, w której lepsi byli Brytyjczycy. Punkt zdobyty w starciu z gospodarzami okazał się w końcowym rozrachunku bezcenny. A to za sprawą wygranej w kolejnym spotkaniu z Włochami 4:2. Dzięki temu zwycięstwu Polacy ustawili się w komfortowej sytuacji, bowiem pozostało im jedynie wygrać z Koreańczykami i Rumunami. Z Koreą poszło gładko – 7 trafień bez straconego gola pozwalało z optymizmem patrzeć na ostatnie spotkanie. Ale jak to w tego typu historiach musiał pojawić się element dramatyzmu.
Podczas przedmeczowego rozjazdu (tak nazywana jest rozgrzewka w hokeju) urazu pachwiny doznał etatowy, naturalizowany bramkarz biało-czerwonych, John Murray, zwany pieszczotliwie przez kolegów z drużyny i kibiców „Jasiem Murarzem”. W bramce reprezentacji Polski stanął 22-letni Maciej Miarka z GKS-u Katowice, który do tej pory miał na koncie ledwie 5 występów z orzełkiem na piersi, a w swoim macierzystym klubie zwykle z pozycji boksu ogląda występy pierwszego bramkarza „Gieksy”. Zaczęło się jak w koszmarze – Rumuni wygrali pierwszą tercję i wydawało się, że demony z poprzednich lat wróciły nad taflę lodowiska w Nottingham. Polacy podnieśli się w drugiej tercji, w której czterokrotnie pokonywali bramkarza rywali. Rumuński zespół złapał drugi oddech w ostatniej odsłonie meczu zdobywając kolejną bramkę i coraz odważniej atakując polską bramkę. Od odwagi do brawury jest tylko krok. Rywale zaryzykowali, wycofali bramkarza, ale próba gry w przewadze zakończyła się jedynie kontratakiem biało-czerwonych i umieszczeniem krążka w pustej bramce. Gol Kamila Wałęgi w ostatniej minucie był zwieńczeniem całego turnieju zakończonego awansem do elity.
Powrót po ponad dwóch dekadach do grona światowej czołówki hokeja jest wyczynem spektakularnym, biorąc pod uwagę, iż niemal cała reprezentacja składa się z zawodników grających na co dzień w nie najmocniejszej Polskiej Lidze Hokejowej. Na palcach jednej ręki można policzyć graczy występujących w silniejszych ligach: trzeci bramkarz kadry David Zabolotny gra w drugoligowym, niemieckim Freiburgu; doświadczony lewy obrońca Paweł Dronia będzie występował w Bundeslidze w barwach beniaminka z Ravensburga; prawy napastnik Paweł Zygmunt gra w HC Litvinov z czeskiej Extraligi, w której od nowego sezonu zagra także Wałęga, w Ocelaři Třinec. Przyszłoroczne występy przeciwko najlepszym zespołom na lodowiskach w Pradze lub Ostrawie, gdzie zostaną rozegrane kolejne Mistrzostwa Świata, pozwoli naszym zawodnikom pokazać się szerszej publiczności, co przy dobrej grze może zaowocować również transferem do lepszych lig na Starym Kontynencie – czeskiej, słowackiej, niemieckiej, szwajcarskiej, szwedzkiej czy fińskiej.
Na sukces, jakim jest awans do elity, złożyło się kilka czynników. O solidnych przygotowaniach i właściwej selekcji już wspomnieliśmy. Selekcjoner Robert Kaláber znakomicie zbilansował zespół. Wszystkie trzy formacje ataku potrafiły zdobywać gole przebywając na lodowisku, zaś czwarty atak doskonale wywiązał się ze swoich defensywnych zadań. Nie zawiedli liderzy kadry. Krystian Dziubiński z Unii Oświęcim został najlepszym strzelcem i zwycięzcą klasyfikacji kanadyjskiej turnieju (6 goli i 5 asyst). Grzegorz Pasiut z GKS-u Katowice był z kolei najlepszym podającym (7 asyst). Swoje punkty do zespołowego sukcesu dołożyły również młode wilki: Zygmunt, Wałęga, Bartłomiej Jeziorski i Alan Łyszczarczyk. Ogromnym atutem reprezentacji była również skuteczna gra w przewadze, podczas których padło aż 11 goli na 17 takich okazji. Skuteczność w tym elemencie na poziomie 65% jest wynikiem znakomitym w skali światowego hokeja. Dość powiedzieć, że rok wcześniej na mistrzostwach dywizji IB osiągnęliśmy w przewagach 6% skuteczność. Na każdym kroku podkreślana jest także atmosfera w reprezentacji. W przeszłości zawodnicy potrafili być skonfliktowani z władzami związku i wielu z nich odpuszczało grę w kadrze.
Obecnie team spirit wprost bije od zespołu. To również zasługa trenera Kalabera, który wraz z asystentem Grzegorzem Klichem, trenerem bramkarzy Markiem Batkiewiczem oraz dyrektorem generalnym reprezentacji, a wcześniej jednym z najlepszych hokeistów w historii Polski, Leszkiem Laszkiewiczem, stworzył kompletny sztab, współodpowiedzialny z zawodnikami za ten wspaniały wynik z Nottingham. Z niecierpliwością będziemy odliczać miesiące i dni pozostające do startu przyszłorocznych Mistrzostw Świata w Czechach z udziałem Polski. Czy nie boimy się kompromitacji? Pewnie, że się boimy, bowiem starcia z medalistami światowego czempionatu to dla naszego zespołu święto pokroju przelotu komety Halleya w okolicach Ziemi. Baty mogą być okrutne, ale dziś o tym nie myślimy. Z resztą, cel uświęca środki, dlatego jeśli kadra zdoła utrzymać się w elicie nikt nie będzie pamiętał o rozmiarach porażek w przegranych podczas turnieju meczach. Tu można tylko zyskać, czego polskiemu hokejowi z całego serca życzymy.