Skip to main content

Parę dni temu 39-letni Andre Iguodala ogłosił zakończenie kariery. Oficjalnie, bo nieoficjalnie, jego ciało od dobrych dwóch lat nie spełniało już enbiejowskich standardów. Iggy wystąpił łącznie w zaledwie 39 meczach w ostatnich dwóch sezonach. W tym czasie mogliśmy oglądać go częściej w garniturze, przy ławce Warriors, niż w meczowym stroju. Częściej w gabinetach lekarskich, niż na boisku.

Pomyślałem, a właściwie, to kolega podsunął mi pomysł, żeby przy okazji jego oficjalnego przejścia na sportową emeryturę, przypomnieć finały 2015 roku, a dokładnie okoliczności wyboru MVP tamtej serii. Były to finały, w których Warriors, po raz pierwszy w erze Stepha Curry’ego, Klaya Thompsona, Draymonda Greena i coacha Kerra sięgnęli po mistrzowski tytuł. Pierwszy z czterech. Finały, których MVP został właśnie Andre Iguodala.

Wtedy była to kandydatura nawet nie jakoś super kontrowersyjna, może trochę zaskakująca, ale raczej nie sensacyjna. Po tamtych finałach można było mieć przynajmniej kilka argumentów za tym, by zrozumieć, wytłumaczyć i ciekawie podyskutować, dlaczego najlepszym graczem finałów 2015 został Iguodala, a nie Steph Curry czy…LeBron James? No właśnie. LeBron James z drużyny, która przegrała finały.

Po tamtej serii napisałem tekst, w którym przekonywałem, że był to idealny moment, by po 46 latach, ledwie drugi raz w historii przyznawania nagrody MVP finałów, wyróżnić zawodnika z ekipy, która nie zdobyła mistrzowskiego tytułu. Oto tekst, po lekturze którego, zapraszam na garść przemyśleń z teraźniejszości, czyli już prawie dekadę później.

„W całej historii NBA tylko raz zdarzyło się, żeby MVP Finałów wybrano zawodnika z drużyny, która je przegrała. Miało to miejsce w 1969 roku (wtedy też przyznano tę nagrodę po raz pierwszy). Boston Celtics pokonali po siedmiu meczach Los Angeles Lakers. Najlepszym graczem tamtych Finałów został Jerry West (dla młodszych fanów – logo NBA, to jego sylwetka) z Lakers. Jego średnie z tamtej serii sięgnęły 37.9 punktu, 4.7 zbiórki oraz 7.4 asysty. Od tamtej pory nagroda wędrowała tylko i wyłącznie do zawodników ze zwycięskich drużyn.

Wszystko jest tu logiczne, czytelne i jak najbardziej słuszne – MVP zostaje gracz, który poprowadził swoją drużynę do tytułu. Nawet jeśli po przeciwnej stronie znalazł się ktoś, kto indywidualnie był lepszy, to przecież w ostatecznym rozrachunku nie wystarczyło to do mistrzostwa, czyli celu nadrzędnego każdych rozgrywek. Prawda. Jest to też coś, co jest mocno zakorzenione w amerykańskiej kulturze bycia najlepszym. Nie gra się o srebro, o brąz o miejsca 5-7. Liczą się zwycięzcy. Mówienie o sukcesie i byciu najlepszym w swojej dziedzinie jest czymś naturalnym w USA i rzadko kiedy brane jest za przejaw zarozumiałości czy arogancji – „To ja robię najlepszą jajecznicę na świecie”– zwykli mawiać Amerykanie w kuchni od Maine aż po krańce Kalifornii. W opozycji do polskiego „Zawsze wychodzi mi lepsza ta szarlotka, ale dziś to tak średnio. No ale spróbujcie”.

Historię piszą zwycięzcy. Historia ich zapamiętuje. Jeśli jednak można zrobić raz na jakiś czas wyjątek od dobrze działającej, na wskroś zrozumiałej i sprawiedliwej reguły, to myślę, że Finały 2015 roku były do tego najlepszą okazją.
LeBron James był najlepszym zawodnikiem tej serii. To nie ulega wątpliwości. Zdobywał średnio 35.8 punktu, 13.3 zbiórki, 8.8 asysty oraz 1.3 przechwytu. Odpoczywał średnio tylko 2.2 minuty na mecz! To tylko liczby, ale przeczytaj je sobie raz jeszcze. Spokojnie i ze zrozumieniem. Z jego rzutów i asyst Cavs zdobyli 62% wszystkich swoich punktów w Finałach! Zawodnicy, z którymi przyszło mu bić się z Warriors, to ludzie, którzy nigdy nie stanowili o sile swoich drużyn (pomijając jeden przypadek, kiedy J.R. Smith był najlepszym rezerwowym ligi w Knicks i faktycznie wiele znaczył dla tamtej drużyny). To zawodnicy, którzy nie mieli pewnych pozycji w wyjściowych składach swoich poprzednich ekip. To zawodnicy, którzy w większości nigdy nie grali na tym etapie sezonu, od których nikt nigdy nie wymagał tyle (Shawn Marion nie grał w ogóle, a role Mike’a Millera i Jamesa Jonesa były zmarginalizowane).

Z dwoma kontuzjowanymi starterami klasy All-Star i reprezentacji USA, LeBron musiał polegać na ludziach, których miał. To, że ich nazwiska pojawiały się w tytułach newsów świadczy nie o ich rzeczywistej wartości tylko o tym, że Cavs zwyczajnie nie mieli kim grać.

Mimo to Kawalerzyści byli w grze w pięciu z sześciu finałowych meczów. Dwa z nich wygrali a przy odrobinie szczęścia mieliby spore szanse na wygranie trzeciego, czyli meczu otwarcia. Wszystko to przeciwko drużynie, która jak burza przeszła przez regularny sezon i bez większych kłopotów znalazła się w Finałach.
Cavs, to był LeBron, LeBron był Cavs. Był w tej serii jednoosobową armią, szwajcarskim scyzorykiem od wszystkiego. Zbierał, rzucał, podawał. Grał na środku, na skrzydle, na rozegraniu.

Gdyby wyjąć Jamesa z tej drużyny i wstawić tam którąkolwiek z obecnych gwiazd NBA na czele z Curry’m, Durantem, Hardenem, Davisem czy Westbrookiem lub którąkolwiek z legend zaczynając, rzecz jasna, od Michaela Jordana, Magic Johnsona czy Larry Birda, to wynik tej serii byłby podobny. Nikt nie byłby w stanie wykrzesać z obecnych Cavs więcej. Nikt. Ten skład zostawił na parkiecie wszystko, co był w stanie zostawić. A nawet więcej, bo zorientowana na LeBronie defensywa Dubs niejednokrotnie dawała jego partnerom miejsce do gry. Gdyby wyjąć z tego składu Jamesa i nikogo tam nie wstawiać, każdy mecz kończyłby się kilkudziesięciopunktową deklasacją. To, że James był w stanie notować w serii tyle asyst świadczy o jego ponadprzeciętnym czytaniu gry i przeglądzie boiska, a nie o wartości jego partnerów.

Warriors ze swoim utalentowanym i głębokim składem mogli pozwolić sobie na średnie mecze ich MVP sezonu.
James nie miał tego marginesu błędu. Zagrał pięć potężnych, wręcz historycznych meczów. W tym jednym, w którym po prostu nie miał sił, który był jego najgorszym występem tych Finałów zaliczył „tylko” 20 punktów, 12 zbiórek i 8 asyst. To wiele mówi o tej serii, ale także o tym jak na niego patrzymy i jak go oceniamy.

Poziom, od którego zaczynamy mówić, że James zagrał dobry mecz jest dla większości zawodników NBA poziomem nieosiągalnym.

Nie jestem fanem zaawansowanych statystyk, nie jestem fanem statystyk per 36 minut, nie lubię zaglądać graczom w skuteczności. To są liczby, w obrębie których można formułować tezy, ale to tylko gołe liczby. Jestem za to fanem przyglądania się zawodnikom w meczach. Jestem fanem analizowania selekcji rzutowej, decyzyjności, zwracania uwagi na rzeczy, których (póki co) statystyki nie chwytają.

Pudło nie jest pudłu równe. James potrzebował 38 rzutów z gry by zdobyć 44 punkty w meczu otwarcia. 34 by zdobyć 40 punktów w meczach 3 i 5. Jego ogólna skuteczność z gry w Finałach wyniosła niecałe 40%. Dlaczego nie ma to dla mnie znaczenia?

Posłuchaj i mam nadzieję zmień swoje postrzeganie skuteczności z gry – Drużyna realizuje zagrywkę trenera. Wszyscy pracują, biegają, stawiają zasłony. Wiedzą gdzie, co i kiedy mają zrobić. Po wzorowym wyegzekwowaniu wszystkiego, ktoś znajduje się na czystej pozycji do rzutu. Dostaje piłkę, oddaje rzut…i nie trafia.

Gdzie jest błąd? Kto jest winny? Nikt!

Niecelne rzuty są częścią tej gry. Niecelne rzuty cały czas mogą być dobrymi rzutami i odwrotnie – niekiedy celne rzuty są złymi rzutami, bo oddawane są po złamanych zagrywkach, przez ręce, bez szansy na zbiórkę, bez zabezpieczenia tyłów, w konflikcie interesów z resztą drużyny. Powie Ci to każdy trener.

Na palcach jednej, może obu rąk, dałoby się zliczyć złe rzuty LeBrona w tych Finałach. Pudłował więcej, niż zazwyczaj ale taka jest natura tego biznesu. Pudłował rzuty, które potencjalnie miały szanse wpaść do kosza. Rzuty, które były przygotowane i wypracowane. Poza tym 10 pudeł Lebrona biorę w ciemno, bo to nie to samo co 10 pudeł Shumperta, Smitha czy Dellavedovy.

Andre Iguodala notował w tych Finałach 16.3 punktu, 5.8 zbiórki, 4 asysty oraz 1.3 przechwytu. W głosowaniu na MVP wygrał z LeBronem 7-4 (Steph Curry, ani nikt inny, nie dostał choćby jednego głosu). Drugi rok z rzędu MVP Finałów zostaje zawodnik, który krył LeBrona, a krycie to uznawane było za wzorowe. Iggy, owszem, grał z Jamesem tak dobrze, jak tylko można z nim grać. Znam statystyki pokazujące jak bardzo Cavs i James w szczególności byli na + gdy Dre nie było na parkiecie oraz jak te wskaźniki spadały, gdy wracał. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że Iguoadala w żadnym meczu tej serii nie był najlepszym graczem swojej drużyny. Tak, w przekroju całych Finałów jego postawa zrobiła różnicę dla Warriors, ale z drugiej strony nie była to kandydatura tak silna, żeby ewentualna porażka z LeBronem była odebrana jako policzek dla mistrzów czy precedens w historii.

Oglądam Finały NBA od 25 lat, śledzę internet od ponad 15. Nie przypominam sobie sytuacji, żeby chociaż raz w tym okresie ktoś podnosił temat przyznania nagrody MVP zawodnikowi z drużyny przegranej. Nagradzanie zwycięzców jest czymś naturalnym i tak jak wspomniałem na początku tekstu jak najbardziej słusznym. Myślę jednak, że odstępstwo od tej reguły raz na kilka dekad nie wyrządziłoby nikomu krzywdy, nie umniejszyłoby tym wygranym i tym pokonywanym na przestrzeni lat. James zagrał historyczną serię i w moim odczuciu można było, a nawet trzeba było to docenić. Jerry West pewnie nie miałby nic przeciwko.”

Koniec tekstu.

Dziś, z perspektywy czasu, myślę, że możemy się wszyscy zgodzić, że MVP dla Iguodali nie zestarzało się dobrze. I tutaj absolutnie nic do niego. To znakomity zawodnik, piękny koszykarski umysł zamknięty w super atletycznym ciele. Człowiek, który u szczytu fizycznych możliwości z godnością odłożył swoje ego i z gracza formatu ocierającego się o All-Star, dobrowolnie zgodził się na rolę zadaniowca z ławki drużyny, która na tamten moment jeszcze nic nie wygrała, a prowadzona była przez trenera debiutanta. Iggy był znakomity w finałach 2015 roku, ale nie był ich najlepszym graczem. Nie był nawet drugim, najlepszym graczem tamtej serii. Ba, nie był nawet najlepszym graczem swojej drużyny.

„Powiedz mi, że LeBron był najlepszym zawodnikiem tamtych finałów, bez mówienia, że nim był.”

LeBron James był najlepszym zawodnikiem finałów 2015 roku, ale wybierających przerósł tamten moment. Amerykańskie media budujące otoczkę wokół NBA poprzez narracje, lubią odniesienia do historii. Lubią porównywać, szukać wspólnych mianowników łączących pokolenia, różne ery w NBA. Ale często unikają brania na siebie odpowiedzialności, właśnie z obawy o ten kontekst historyczny. Nie chodzi o odpowiedzialność przy formułowaniu tez na potrzeby produkowania treści. Tu medialny przemysł przy NBA ma się dobrze. Chodzi o odpowiedzialność przy podejmowaniu wiążących decyzji, które zapisują się w kronikach ligi. Przynajmniej takie czasem mam wrażenie.
Nie chcąc narazić się na ewentualną krytykę ze strony internetu i kolegów po fachu, wybierający MVP finałów 2015 zostali w swojej bezpiecznej strefie komfortu i wybrali zawodnika z drużyny wygranej, czyli tak, jak ich poprzednicy, nie licząc jednego wyjątku.

Gdy spojrzy się jak głosowało jedenastu uprawnionych do tego dziennikarzy, jak na dłoni widać, że koszykarski świat potrzebował czasu, żeby dobrze zrozumieć czym dla tego sportu już wtedy był i nadal jest Steph Curry. Żaden (!) z głosujących nie wybrał Curry’ego. Żaden. A zatem, trochę nieświadomie, wybierający, zresztą drugi rok z rzędu, uznali że to LeBron był najlepszym zawodnikiem finałów. A wyrazili to poprzez przyznanie MVP graczowi, którego główną pracą było spowalnianie LeBrona. Podkreślam, nie zatrzymywanie, a spowalnianie. Jako dygresję wtrącę tylko, że rok wcześniej MVP finałów został Kawhi Leonard, który w kończącej sezon serii zaliczał po 17,8 punktu, 6,4 zbiórki, 2 asysty, 1,6 przechwytu oraz 1,2 bloku.

Osiem lat później, bogatszy o wiedzę i doświadczenia ze wszystkiego, co wydarzyło się w NBA w tym czasie, nadal uważam, że MVP dla LeBrona Jamesa byłoby najlepszą i najbardziej sprawiedliwą decyzją. Ale pragnę też zauważyć, że w skali ogólnej zmienił się sposób patrzenia na to, co robi, jak gra, jak wyjątkowy i groźny jest Steph Curry. Na szczęście! Za tamtą serię Curry zaliczał po 26 punktów, 5,2 zbiórki, 6,3 asysty oraz 1,8 przechwytu. W ostatnich trzech spotkaniach tamtych finałów trafił aż 18 trójek (na 33 próby) i zdobył 86 punktów. Najprawdopodobniej pierwsze dwa, średnie jak na jego standardy, występy, ustawiły tok narracji tamtej serii.

Jestem przekonany, że gdyby finały 2015 roku odbyły się dziś, a my, to znaczy oni, wybierający, poruszaliby się w obecnym toku rozumowania, z całą wiedzą, doświadczeniem i odczuciami z lat wcześniejszych, to wyścig po tamtą nagrodę MVP rozegrałby się między LeBronem, a Stephem. Iguodala? Być może dostałby jeden, „egzotyczny” głos od Hubie’ego Browna.

Andre Iguodala spędził w NBA 19 sezonów. Był dziewiątym wyborem draftu 2004 roku. Bronił barw 76ers (osiem lat), Nuggets (rok), Warriors (łącznie osiem lat) oraz Heat (dwa lata). Jest czterokrotnym mistrzem NBA z Warriors. Raz w All-Star Game (2012), raz w najlepszej piątce obrońców (2014), raz w drugiej (2011). Jest mistrzem olimpijskim z 2012 roku (Londyn) oraz mistrzem świata z roku 2010 (Turcja).

Related Articles