Perypetii Kevina Duranta i Brooklyn Nets ciąg dalszy. Jak donoszą źródła, Joe Tsai, właściciel Nets i Kevin Durant spotkali się w minioną sobotę w Londynie. KD podtrzymał chęć odejścia z drużyny chyba, że…z organizacji znikną menadżer Sean Marki i trener Steve Nash. Ultimatum Duranta zostało niemal natychmiast oddalone przez samego Tsaia, który na swoim Twitterze napisał, że sztab trenerski jak i zarząd Nets mają jego pełne wsparcie. Tsai, w swoim wpisie dodał, że będzie podejmował decyzje, które będą leżały w jak najlepszym interesie klubu.
Co ciekawe, spotkanie w Londynie, odbyło się dokładnie rok po tym, jak Kevin Durant podpisał z Nets czteroletni kontrakt o wartości $198 mln.
Komentarz: W tej całej historii, od samego początku, wiele rzeczy nie spina się na kilku poziomach. Po tym, jak Nets odpadli w pierwszej rundzie tegorocznych play-offów, w czterech meczach z Celtics, Durant chwalił warsztat Nasha. Zwracał uwagę na to, że przez ostatnie dwa lata, Kanadyjczyk musiał stawić czoła nie tylko iksom i igrekom na trenerskiej desce, ale też kontuzjom, transferom, wirusowi i wielu innym rzeczom, które raz po raz trapiły i rozpraszały klub.
KD dodał, że jest dumny z tego, z jaką pasją i skupieniem na swoich obowiązkach pracuje Nash. Minęły trzy miesiące od tych słów. Co stało się w tym czasie?
Zanim pochylę się nad tym pytaniem, przypomnę, że za zatrudnieniem Nasha na Brooklynie, w dużej mierze, stał sam Durant, który pracował z nim w Golden State Warriors. Nash zatrudniony był tam w roli „konsultanta”.
Trzeba też zwrócić uwagę, że w sztabie trenerskim Nets pracują, lub do końca tego sezonu pracowali ludzie bliżej, lub dalej związani z Durantem. Ludzie, którzy na przestrzeni lat grali z nim w Thunder lub nawet jeszcze na uczelni w Teksasie.
Więc jeśli szukać potencjalnych zgrzytów na linii Nets-Durant oraz przyczyn niespodziewanej chęci odejścia, to łatwiej znaleźć je przy postaci GMa, Seana Marksa. I to tu, w mojej ocenie, pogrzebany jest pies tego „konfliktu”. Jeśli nie cały, to z pewnością duża jego część. Durant ma prawdopodobnie żal do Nets, a konkretnie do Marksa, że kontraktowe negocjacje z Kyrie Irvingiem zakończył się tak, jak się zakończyły. Przypomnę, że strony nie dogadały się w sprawie przedłużenia kontraktu. Irving będzie grał w przyszłym sezonie na mocy schodzącej umowy. Zarobi w tym czasie $37 mln. W odczuciu Duranta miał to być „wspólny projekt” na Brooklynie, którego twarzami mieli być on i jego kumpel Kyrie.
Jeśli chodzi o nieudane negocjacje z Irvingiem, to ciężko dziwić się Nets. Wprawdzie Kyrie jest niezwykle utalentowanym graczem, który ma w swoim CV znakomite występy w play-offach, wielki rzut pieczętujący tytuł dla Cavs w 2016 roku. Ale przy jego nazwisku jest też dużo znaków zapytania. Przede wszystkim, w ostatnich trzech latach zagrał tylko w 20, 54 i 29 meczach. Ogółem Kryie wystąpił w tylko 103 meczach na 226 możliwych do rozegrania w barwach Nets. Bycie dostępnym w NBA (i nie tylko tam) jest niemal tak ważne, jak bycie utalentowanym, bo ciężko zrobić użytek ze swoich umiejętności, gdy ciało odmawia posłuszeństwa.
Po drugie, koszykarski świat (zarząd Nets w szczególności), ma całkiem słuszne obawy, czy przypadkiem dla 30-letniego Irvinga, koszykówka nie jest już tylko dodatkiem do innych życiowych aktywności.
Wszystko to połączone razem było silną kartą przetargową Nets/Marksa za tym, żeby nie wiązać się z Irvingiem wieloletnim kontraktem za maksymalne stawki.
Błąd popełnił również sam Kyrie, który od lat nie ma agenta. Na taki manewr może pozwolić sobie dosłownie garstka graczy, którzy do podpisania maksymalnego kontraktu, jeśli chodzi o lata gry i sumę pieniędzy, potrzebują tylko przysłowiowego długopisu. Ale nawet i w takich sytuacjach, gdzie nikt nie ma żadnych wątpliwości co do wartości danego gracza, dogadywane są szczegóły, na których warto się znać.
Irvinga, podczas rozmów z Nets, reprezentowała pani Shetellia Riley Irving, jego… macocha. Zresztą była już macocha warto dodać. Jeśli wierzyć doniesieniom, to na stole rozmów leżały maksymalne pieniądze do podjęcia przez Kyrie’ego. Przy czym nie była to długa umowa, raczej coś na kształt 2+1. Były w niej też zapisy dotyczące limitów rozegranych meczów i parę innych obostrzeń, które w „normalnych okolicznościach” miały nie być zbyt trudne do osiągnięcia. Słowem, była to całkiem uczciwa oferta, zważywszy na ostatnie 2-3 lata w wykonaniu Irvinga zarówno na pakiecie, jak i poza nim. Ta oferta została jednak potraktowana jako oznaka braku szacunku i odrzucona. Kto wie, może gdyby Irvinga reprezentował prawdziwy agent z doświadczeniem, z wyrobionym nazwiskiem, to szczegóły umowy zostałyby dopięte. A tak, gdy w grę weszły emocje i osobiste nastawienie do swojego”klienta”, ambicje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem.
Wszyscy pamiętamy, co było wcześniej, lub raczej w trakcie kontraktowych rozmów. Kyrie dał Nets listę sześciu drużyn (Lakers, Clippers, Knicks, Heat, Mavericks i 76ers), do których chciałby ewentualnie zostać wytransferowany. Przez moment mówiło się też, że Irving może nie wejść w swoją opcję, zostać wolnym agentem, a następnie podpisać umowę za dużo mniejsze pieniądze z Lakers lub kimkolwiek innym. Nets nie przestraszyli się wizji odejścia Irvinga za darmo. Okazało się, że dobrze wyczuli rynek.
Czy sytuacja z Kyrie Irvingiem była bezpośrednią przyczyną żądania wymiany przez KD? Myślę, że tak, choć do końca nie wiadomo. Bo słuchając chociażby jednego z przedstawicieli „nowych mediów”, czyli podcastu Duranta, można wyciągnąć sprzeczne wnioski. Gdzieś tam, między wierszami, być może KD usiłuje przekazać, że może wcale nie chodzić o Kyrie’ego, że swojej dalszej kariery już tak bardzo nie sprzęga ze swoim kumplem.
Ale jeśli tak, to jego nieoczekiwana chęć odejścia z Nets jest tym bardziej dziwna i niezrozumiała. Bo przecież Nets zrobili dosłownie wszystko, żeby projekt Durant-Irving udał się na Brooklynie.
Latem 2019 roku obaj złożyli podpisy na kontraktach z Nets. W przypadku Duranta wiadomo było od początku, że pierwszy rok tej umowy, to będą tylko „płatne wakacje”. Parę tygodni wcześniej bowiem, w finałach NBA, KD zerwał ścięgno Achillesa.
Nets zgodzili się również zakontraktować DeAndre Jordana ($40 mln w cztery lata), choć już wtedy nie było żadną tajemnicą, że ten fizycznie jest daleko za górką. Złośliwi nazwali ten ruch „podatkiem od posiadania KD i Irvinga w składzie.” Jeśli taka była cena za posiadanie dwóch gwiazd, to warto było ją zapłacić. Takie było powszechne przekonanie. Nie ukrywam, że moje również.
W marcu 2020 roku Kenny Atkinson pożegnał się z posadą głównego trenera Nets. Nie było mu nawet dane poprowadzić obie gwiazdy. W kuluarach mówiło się, że Durantowi i Irvingowi nie podobało się, że ich kumpel DeAndre Jordan gra małe minuty, z ławki, za Jarrettem Allenem.
W styczniu 2021 roku na Brooklynie pojawił się James Harden, za którego Nets oddali Rockets dużą część swojej przyszłości (niezastrzeżone wybory w draftach 2022, 2024 oraz 2026 plus prawo do zamiany picków w naborach 2021, 2023, 2025 oraz 2027).
Kevin Durant miał głos w sprawie większości ruchów kadrowych Nets od kiedy pojawił się na Brooklynie. Jordan i Harden (plus odejście Atkinsona) to najgłośniejsze z nich. Ale przecież było też sprowadzenie LaMarcusa Aldridge’a, Mike’a Jamesa i inne.
Co się teraz wydarzy?
Durant postawił ultimatum. Joe Tsai się nie ugiął. Teraz piłka po stronie KD. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, żeby niebawem 34-letni Durant „odpalił” Bena Simmonsa i opuszczał mecze aż do czasu transferu. Bardziej widzę tu scenariusz sprzed lat w Denver, kiedy to młody Carmelo Anthony zażądał wymiany, ale do czasu przejścia do Knicks, występował normalnie w meczach Nuggets.
Durant chyba dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że jest już bliżej, niż dalej do końca kariery. A przecież odejmując wszystkie dramaty i poboczne historie, ma za sobą wspaniałą karierę, która najprawdopodobniej ustawi go gdzieś w top 10-15 najlepszych graczy w historii NBA, gdy ją ostatecznie zakończy. Jest więc jeszcze o co grać. Kto jak kto, ale taki „historyk” koszykówki, jakim mieni się być Durant, na pewno zdaje sobie sprawę z tego. Dlatego nie jestem w stanie wyobrazić sobie, żeby jego odchodzenie z Nets mogło wyglądać brzydko z perspektywy parkietu.
Zaimponował mi Joe Tsai. Być może po raz pierwszy od kiedy KD pojawił się na Brooklynie, Tsai podjął czysto biznesową decyzję, bez potrzeby konsultowania jej w aspekcie koszykarskim. Co do wartości Nasha można dyskutować. Ale jeśli chodzi o Marksa, to moim zdaniem, jego praca przed pojawieniem się do Duranta i Irvinga broni się sama. Z takich menadżerów nie rezygnuje się tak łatwo. Tsai i Marks dobrze ocenili rynek w przypadku Irvinga. Nie było zbyt wielkiego popytu na jego usługi, a wizja nie wejścia w opcję (za $37 mln) była zwykłym blefem. Teraz czas na skrupulatne badanie rynku w przypadku KD. Pisałem już co najmniej dwa razy, że w idealnym świecie nie szukałbym transferu z udziałem Duranta, gdybym był Marksem. Chciałbym mieć szansę, z tym co mam, spróbować powalczyć o tytuł.
Ale fakt, że sam Durant zainicjował ten ruch, może okazać się ostatecznie wcale nie taką złą informacją dla Nets. Płynne przejście z 34-letniego gracza na kogoś (dużo) młodszego, kogoś o statusie gracza All-Star przy jednoczesnym odzyskaniu części wyborów w drafcie straconych przy pozyskiwaniu Jamesa Hardena, mogłoby być znakomitym obrotem spraw dla tej organizacji.
Jeśli chodzi o samego Duranta, to jeszcze parę lat temu pewnie „przejechałbym się” po całej tej historii. Ale, wiesz co? Minęło sześć lat od jego przejścia do Golden State Warriors. Napisałem o tym dwa teksty, w których (delikatnie mówiąc) nie stałem po jego stronie. Później, przez następne lata, wysłuchałem wielu wywiadów i podcastów z jego udziałem, przeczytałem całą masę wywiadów, śledziłem jego aktywność w mediach społecznościowych. Moje obserwacje są takie: KD jest tragiczną ofiarą. Ofiarą krwiożerczych mediów. Mówi się, że żyjemy w czasach rządów graczy w NBA. Ja bym powiedziałem, że żyjemy raczej w czasach rządów mediów. To media, swoimi ofensywnymi narracjami, wypychają młodych zawodników z małych rynków do dużych. To mediach regularnie wracają do dyskusji kto jest GOATem. To media „podsumowują” kariery graczy, gdy te nawet jeszcze nie są w swoich połowach. To media w niesprawiedliwy i nieuprawniony sposób żonglują tezami na temat współczesnej ligi i jej graczy.
KD, po dziewięciu latach w Oklahomie, został z niej niejako wypchnięty. Za dużo nasłuchał się, że nie jest w stanie wygrać „z tymi kotami”, w tej zaściankowej organizacji, a zegar tyka, a „legacy” jest w niebezpieczeństwie. Wybrał Warriors, bo myślał, że koszykarski świat odbierze to jako „cool” ruch. No wiesz, wolny gracz, który wypełnił kontrakt, decyduje o sobie, o swoim losie. To miało być takie odświeżające, tak bardzo w opozycji do tego, co było wcześniej. To miało być takie „lebronowskie”, czyli nowoczesne. Wolny koszykarz, biznesmen, filantrop, podejmuje świadomą decyzję biznesową o przejściu do innego zakładu pracy. Patrzcie, idzie nowe. Patrzcie, to tylko biznes, a lojalności, to napis na dropsach.
Być może KD nie miał wtedy przy sobie wystarczająco silnych postaci. Takich, które z dystansem mogłyby mu podpowiedzieć, że odejście jednego z dwóch najlepszych graczy ligi, do drużyny która była o jedno-dwa posiadania od tytułu, do drużyny która wygrała 73 mecze, do drużyny która już miała w składzie trzech graczy formatu Hall of Fame, która już raz zdobyła tytuł bez niego, nie będzie dobrze odebrane. Warriors 2017 i 2018 to były najprawdopodobniej najbardziej utalentowane mistrzowskie składy w historii koszykówki. Z jednej strony były to drużyny fantastyczne do oglądania. Ale z drugiej strony, były zaprzeczeniem niemal wszystkiego, co chcemy czerpać z oglądania sportu, z inspirowania się nim, wreszcie z jego uprawiania. Durant chyba to zrozumiał i odszedł. Odszedł, żeby tym razem zbudować coś od podstaw, w zgodzie z samym sobą. Chyba zrozumiał, że nie dwa, nie trzy, nie cztery tytuły z Warriors, z racji posiadania tak znakomitych partnerów, gdzieś kiedyś na końcu, nawet jeśli nie będą zakwestionowane, to na pewno szeroko komentowane w nie do końca przychylny mu sposób.
Po 2016 roku KD udzielił masę wywiadów, w których często w całkowicie nielogiczny sposób tłumaczył i usprawiedliwiał swoją decyzję o odejściu do Warriors. Ba, w międzyczasie zaczął budować swoje własne, „nowe media”, które stały się tubą jego propagandy.
Dlaczego więc chce odejść z sytuacji, którą sam stworzył? Jeśli nie chodzi o wątek Kyrie’ego, to nie wiem, naprawdę nie wiem, ale twierdzę, że Kevin Durant nie jest w tej historii agresorem, tylko ofiarą. Próbując zadowolić gadające głowy z telewizji i anonimowych ludzi z internetu, którym nigdy nic nie był winien, opuścił gardę i popełnił kilka błędów. A potem zbudował wokół siebie fascynującą z psychologicznego punktu widzenia fasadę, przez którą zaczął dawkować siebie samego światu. Myślę, że ostatecznie KD zostanie na Brooklynie, ale w tej historii, z tymi postaciami, nie można być pewnym niczego.