Denver Nuggets pokonali na wyjeździe Miami Heat 109:94 i w serii do czterech wygranych prowadzą już 2:1. Ojcami, rodzicami (?), sukcesu byli Nikola Jokic i Jamal Murray. Pierwszy zaliczył „konsolowy” wręcz występ wyrażony liczbami – 32 punkty, 21 zbiórek, 10 asyst. Drugi, nie mniej okazałe, 34 punkty, 10 zbiórek, 10 asyst. Był to pierwszy w historii finałów NBA przypadek, gdy dwóch zawodników tej samej drużyny kończy zawody z triple-double.
To był dobry mecz koszykówki w wykonaniu Denver Nuggets. Staram się w swoich relacjach znaleźć drugie dno wydarzeń, przedstawić pewne kwestie w niebanalny sposób, skupiać się na nieoczywistych detalach. Ale jakby tak raz jeszcze przeanalizować sobie game 3, to wychodzi mi, że najlepiej podsumować to spotkanie jednym zdaniem – to był dobry mecz koszykówki w wykonaniu Denver Nuggets. Oczywiście wyjąwszy z tego Murraya i Jokica. Ci byli wybitni. Tak jakby te lata wspólnego grania były ich kapitałem, który spieniężyli właśnie teraz, w finałach NBA. Obaj trafili 24 rzuty z gry, Heat łącznie 34. Zaliczyli razem 31 zbiórek, Heat łącznie 33. Wreszcie, rozdali 20 asyst, dokładnie tyle samo, co cały skład Miami. Jokic i Murray zdominowali ten mecz, przejęli go. Ich dwójkowe zagrania, to była pełna ekspozycja boiskowej inteligencji. Zasłony, hand- offy. Liderzy Nuggets czytali obronę Heat jak elementarz. Czasem drużyny grają swoimi dwiema, czy trzema, gwiazdami na zasadzie „Twój ruch, mój ruch”. Jokic i Murray grają „nasz ruch”. I to się dzieje od lat. Teraz obaj spijają tylko nektar doświadczenia z tych wszystkich meczów i treningów razem.
Sam Jokic znów był „jak woda”. Zależało mu na tym, żeby szybko uruchomić Murraya, żeby ten wszedł w dobry rytm od samego początku.
Już powoli kończą mi się przymiotniki i porównania, którymi mógłbym wychwalać Serba. Czy to już czas, w którym powinniśmy pytać kto jest drugim najlepszym zawodnikiem obecnej NBA, bo pytanie o tego najlepszego jest po prostu nie na miejscu? Tak, myślę że to już ten czas. Pan „ mogę wszystko”. Punktuje jak przed nim inni wielcy podkoszowi, podaje jak dosłownie garstka przed nim – nie jak na wysokiego, tylko tak po prostu. Możesz w jednym zdaniu powiedzieć Shaq, Abdul-Jabbar, Chamberlain, Jokic. Ale możesz, też w jednym zdaniu, powiedzieć Magic, Kidd, Stockton, Bird. Nie traćmy na razie czasu i nie szukajmy mu jeszcze miejsca w historii NBA. Na to przyjdzie czas. Póki co, delektujmy się jego wyjątkową grą.
Podoba mi się, imponuje mi wręcz jego spokój. Mam namyśli ten spokój w budowaniu akcji, w chłodnym kalkulowaniu, nawet w końcówkach posiadań. Tu przypomina mi Tima Duncan. Zaznaczyć jednak muszę, że chodzi mi wyłącznie o spokój w obrębie kreowania akcji i szukania najlepszego rozwiązania, by znaleźć lukę w obronie Heat. Bo jeśli chodzi o temperament, to czasem burzy się w nim bałkańska krew. Dużo mniej, niż kiedyś, ale nadal to się dzieje.
Goście z Kolorado wyczyścili się prostych błędów, które kosztowały ich mecz drugi. I tu niczego nie chcę zabierać Heat. Wygrali zasłużenie. Ale jeśli przegrywasz mecz jednym posiadaniem, a kontestujesz tylko pięć z 35 oddanych przez rywala trójek, to możesz iść spać, przede wszystkim wku…wiony, ale też ze świadomością, że po Twojej i tylko Twojej stronie są rzeczy, które możesz naprawić.
Z Miami Heat jest trochę jak z grą w kasynie. Jak wygrają, to narracje zaczynają być takie, że coś odkryli, że złamali system, że teraz będą wygrywać. Co w sumie nie jest do końca iluzją, patrząc na to, że na wakacje wysłali Bucks i Celtics. Ale gdy przegrywają, światło zaczyna padać na stan rzeczywisty. A ten stan jest taki – siedmiu niewybranych w drafcie graczy, to z jednej strony namacalne świadectwo programu rozwoju graczy tej organizacji, ale z drugiej wielka niepewność, jaki rodzaj występów coach Spoelstra dostanie od ludzi, którzy nie nazywają się Butler lub Adebayo. Strus, Vincent, Martin i Robinson mogą odpalić w każdym pojedynczym meczu, ale a) nie będzie dziać się to regularnie b) a skoro tak, to praktycznie każdy ich mecz jest emocjonalną karuzelą.
Gracze mocno utalentowani potrafią wkomponować się w dany mecz. Gdy jedne drzwi są zamknięte, potrafią wejść innymi, lub oknem. Gdy jedne rozwiązania nie przynoszą rezultatu, potrafią się przegrupować i dostosować. Strus, Vincent, Martin i Robinson, z całym, ogromnym szacunkiem do nich, grają w tych play-offach często mocno ponad swój rzeczywisty i realny sufit.
Heat zabrakło trzeciego. Dostali dobre, ale nie wybitne występy od Adebayo (22 punkty, 17 zbiórek, 3 asysty i 1 blok) i Butlera 28 punktów, 2 zbiórki, 4 asysty, 1 blok). Piszę, że nie były to wybitne mecze, ponieważ Bam spudłował aż 14 z 21 rzutów, a Jimmy z 13 z 24. Tak, margines błędu Heat jest taaaaki wąski. Vincent był 2/10 z gry, Strus 1/7. Za mało by marzyć o nawiązaniu walki z Nuggets.
Takiego trzeciego mieli za to Nuggets. Był nim Christian Brown. Gość, który wygląda jak student administracji, przyszedł w białych flanelowych spodniach, w koszulce polo do jednego z nocnych klubów w Miami i…spuścił wp…dol największym osiłkom, którzy tam byli. 15 punktów (7/8 z gry), 4 zbiórki, asysta i przechwyt. Nie możesz oczekiwać więcej od debiutanta, którego miejsce w rotacji nie było gwarantowane w tym sezonie. To tylko liczby. Ten występ trzeba zobaczyć. Energia na obu końcach boiska, dynamit, sztylet, kamień w szybę twojego samochodu.
Dziś w nocy game 4. Jeśli Heat wygrają, dadzą sobie i swoim fanom nadzieję, że wszystko może być dobrze. Jeśli przegrają, to najprawdopodobniej będziemy znać tegorocznego mistrza NBA.