Skip to main content

Ćwierćfinałowe starcia w Energa Basket Lidze już za nami. W tym roku obyło się bez niespodzianek, a zespoły z miejsc 1-4 po rundzie zasadniczej w komplecie zameldowały się w półfinale. Jednym zwycięstwo przyszło gładko, inni musieli się nieco bardziej napocić. Tylko w jednym starciu do wyłonienia półfinalisty potrzebny był mecz nr 5.

Zgodnie z terminarzem jako pierwsza w półfinale zameldowała się Legia Warszawa. Zespół trenera Wojciecha Kamińskiego bez większych problemów rozprawił się z PGE Spójnią Stargard w zaledwie trzech meczach. Za szybkim sukcesem „Wojskowych” równa i wysoka dyspozycja w każdym ze spotkań. „Legioniści” nie mieli słabszych momentów i dużych przestojów, co niestety udzieliło się Spójni. Najbardziej wyrównanym był pierwszy mecz, w którym dopiero seria 11:0 dla Legii w końcówce spotkania pozwoliła przechylić szalę zwycięstwa 84:77. Na parkiecie brylowali Aric Holman (24 pkt), Travis Leslie (18 pkt) i przede wszystkim Kyle Vinales (24 pkt i 12 as.). Cała trójka była również ojcami sukcesu w drugim spotkaniu na parkiecie w Warszawie, wygranym przez Legię 91:78. Spójnia chciała przełamać serię we własnej hali, ale podopieczni trenera Sebastiana Machowskiego zwyczajnie nie mieli wystarczającej siły ognia. We wszystkich trzech starciach zawiedli liderzy zespołu ze Stargardu – Barret Benson, Jordan Matthews oraz Courtney Fortson trafiając na słabej skuteczności poniżej 40%. W meczu nr 3 Benson zaliczył kompromitujący występ trafiając zaledwie jeden z 7 wykonanych rzutów. Kluczową dla spotkania była trzecia kwarta, którą „Wojskowi” wygrali różnicą aż dwunastu punktów. Cały mecz zakończył się wygraną Legii 93:82 i awansem do półfinału. Bohaterem znów był Vinales. Amerykanin był niezwykle aktywny na parkiecie. Rywale faulowali go aż 9 razy, a perfekcyjna skuteczność z rzutów wolnych pozwoliła uzbierać mu aż 26 punktów. Spójnia wyraźnie przegrała walkę pod tablicami, a jedynymi, których w stargardzkim zespole można wyróżnić są Polacy – Paweł Kikowski i Karol Gruszecki. Mimo gładkiego 3:0 drużynie trenera Machowskiego należy się uznanie. To był w ich wykonaniu naprawdę dobry sezon. Z kolei Legia w trzecim sezonie z rzędu melduje się w półfinale. Rezerwy są spore, bowiem wciąż do pełnej dyspozycji próbuje dojść Billy Garrett. Jeśli będzie w stanie grać na miarę swoich możliwości, warszawiacy mogą być nie do zatrzymania.

Drugim z zespołów, który rozstrzygnął ćwierćfinałową rywalizację „do zera” jest BM Stal Ostrów Wielkopolski. W starciu z Grupą Sierleccy Czarnymi Słupsk drużyna trenera Andrzeja Urbana była dość wyraźnym faworytem, co potwierdziła na parkiecie. Ostrowskie „Byki” do awansu poprowadził silny kolektyw, w którym najrówniej we wszystkich spotkaniach prezentował się Aigars Šķēle. Łotysz przez cały sezon udowadnia, że do budowania mocnej drużyny wcale nie trzeba szukać zawodników za oceanem. W Europie także potrafią w basket. Wciąż nie do zatrzymania jest dojrzewający niczym wino Damian Kulig. W każdym spotkaniu środkowy ostrowian notował potężne double-double, siejąc spustoszenie w powietrzu pod własną tablicą. Ogromną wartością dodaną jest Michał Michalak. Reprezentant Polski błysnął w meczu nr 1, w którym zdobył 24 punkty. Jak mocna jest Stal pokazuje pozycja Adonisa Thomasa, który jesienią był liderem zespołu z Ostrowa, a w ostatnich tygodniach stał się wartościowym uzupełnieniem rotacji z ławki. Plot-twist, którego nie spodziewał się nikt. Co z Czarnymi? Trochę współczujemy trenerowi Mantasowi Česnauskisowi, bowiem jego zespół trafił pod ostrowski walec, będąc drużyną z mniejszym budżetem, a co za tym idzie, niestety słabszą i nierówną. Solidną dyspozycję w play-off zachował jedynie Billy Ivey, a budowanie na jednym zawodniku choćby przełamania serii jest zwyczajnie niemożliwe. Ze statystycznego obowiązku jesteśmy winni wyniki tej rywalizacji – 95:85, 70:63 i 77:70. Gładkie 3:0 dla Stali.

Zdecydowanie ciekawiej było w ćwierćfinałowej parze WKS Śląsk Wrocław – Trefl Sopot. Sopocianie, którzy do play-off startowali z ostatniej, 8. pozycji, napsuli aktualnym Mistrzom Polski sporo krwi, ale nie poszli drogą Miami Heat i w czterech meczach odpadli z dalszej rywalizacji. Emocji jednak nie brakowało. Już pierwsze spotkanie zwiastowało niełatwą przeprawę Śląska. Wrocławianie od samego początku kontrowali przebieg meczu, solidarnie dzieląc się piłką i rzutami. Po 30 minutach obrońcy tytułu prowadzili 66:50. Drużyna Žana Tabaka podniosła się w ostatniej kwarcie, ale zdołała jedynie zmniejszyć rozmiary porażki do 7 punktów. Był to jednak sygnał do niepokoju, który ekipa trenera Ertuğrula Erdoğana zlekceważyła. Pierwsza kwarta drugiego spotkania na parkiecie wrocławskiej hali Orbita zszokowała miejscowych kibiców. Trefl trafiał wszystko co leciało w kierunku obręczy i wygrał pierwsze 10 minut różnicą 20 punktów! Wrocławianie do samego końca próbowali gonić wynik, ale goście byli tego dnia zabójczo skuteczni, trafiając aż 16 „trójek”. Trefl doprowadził do remisu na parkiecie rywala i w perspektywie przenosin rywalizacji nad Bałtyk postawił się w dobrej pozycji wyjściowej.

Ale w Sopocie królował już tylko Śląsk. W trzecim meczu gospodarze zostali „załatwieni” własną bronią – wrocławianie skarcili ich w pierwszej kwarcie, budując do przerwy 14-punktową przewagę. Występ na miarę stawianych oczekiwań zaliczył wrocławski wyrzut sumienia – Justin Bibbs. Amerykanin długo leczył ubiegłoroczną kontuzję, obciążając budżet Śląska, a po powrocie nie dawał tyle jakości ile oczekiwali od niego kibice i działacze. W pierwszym spotkaniu w Sopocie jego 18 punktów przy znakomitej 75% skuteczności walnie przyczyniło się do zwycięstwa 88:80. Trefl stanął pod ścianą i tylko wygrana w meczu nr 4 dawała szansę na grę o wszystko i decydujące starcie we Wrocławiu. Przez trzy kwarty plan Tabaka działał fantastycznie. Sopocianie prowadzili już 61:50, ale w ostatniej kwarcie zostali zdemolowani przez Mistrza Polski. Wrocławianie rzucili aż 34 punkty, a nie do zatrzymania był lider Śląska, Jeremiah Martin (19 pkt, 7 as., 4 przechwyty!). Po powrocie kontuzjowanych graczy zespół trenera Erdogana dysponuje szeroką rotacją, która pozwala w każdym meczu znaleźć zawodników odpowiedzialnych za wynik. Jakub Nizoł pudłuje? To trafia Jakub Karolak. Nie trafia Łukasz Kolenda? No to rzuca jak natchniony Vasa Pušica. Potrzeba impulsu z ławki? Wchodzą DJ Mitchell i Artsiom Parakhouski i trafiają 17 punktów na 100% skuteczności. Takiego balansu w składzie zabrakło Treflowi. Kłopoty zdrowotne Garretta Nevelsa znacznie obniżyły wartość sopockiej drużyny, która w ćwierćfinałowych meczach mogła liczyć jedynie na Jarosława Zyskowskiego i Jeana Salumu. Pojedyncze zrywy Strahinji Jovanovicia i Dariousa Motena to było zbyt mało, aby zatrzymać Mistrza Polski. 3:1 – Śląsk gra dalej.

Najciekawsza rywalizacja odbyła się w starciach Kinga Szczecin z Anwilem Włocławek. Do wyłonienia półfinalisty potrzebne było pięć spotkań. Pierwsze spotkanie było fantastycznym widowiskiem. Liderzy obu drużyn nie zawiedli, znakomicie punktując. Górą był zespół trenera Arkadiusza Miłoszewskiego, wygrywając na własnym parkiecie 91:86. Drugi mecz w Szczecinie był równie zacięty, ale zdecydowanie lepiej radzili w nim sobie zawodnicy z Włocławka. Szczecinianie dopiero w 3. kwarcie dogonili rywali i było jasne, że emocji nie zabraknie aż do końcowej syreny. Gdy Zac Cuthbertson trafił oba rzuty wolne na 4 sekundy przed końcem meczu King prowadził jednym punktem. Anwil nie miał wiele czasu, ale miał Victora Sandersa, który indywidualną akcją przedarł się pod kosz i trafił za „dwa”. „Wilkom Morskim” pozostawało 0,7 sekundy, ale po wznowieniu gry nie zdołali nawet oddać rzutu. Włocławianie błyskawicznie doprowadzili ćwierćfinałową serię do remisu. Rywalizacja przeniosła się do kujawsko-pomorskiego. W meczu nr 3 szczecinianie zdominowali tablice – Phil Fayne zanotował solidne double-double (11 pkt i 12 zb.), klasą dla siebie był Cuthbertson, autor 20 punktów i 7 zbiórek, a 18 „oczek” Tonego Meiera dopełniło drugą wygraną Kinga. W kolejnym spotkaniu w Hali Mistrzów drużyna trenera Przemysława Frasunkiewicza mocniej przycisnęła wyżej rozstawionego rywala. Wysoko wygrane pierwsza i trzecia kwarta pozwoliły włocławskim „Rottweilerom” na 12-punktowe prowadzenie. Goście, mimo zrywu w czwartej kwarcie nie potrafili złapać kontaktu i zasłużenie przegrali. Wszystko musiało rozstrzygnąć się w Szczecinie.

Decydujące starcie w pierwszej połowie przypominało mecz szachowy. Mnóstwo defensywnych zagrywek przynosiło oczekiwane rezultaty z obu stron, przez co pierwsza kwarta zakończyła się wynikiem 13:12 dla „Wilków Morskich”. Kolejna odsłona meczu wprawiła w osłupienie liczną grupę kibiców z Włocławka, która przybyła do Netto Areny dopingować swoich pupili. Zespół Frasunkiewicza wyglądał w drugiej kwarcie jak sparaliżowany, a gospodarze mozolnie budowali swoją przewagę. Do przerwy Anwil rzucił zaledwie 19 punktów, zaś King tylko 32! Wydawało się, że w przerwie „Franz” postawił swój zespół na nogi, ale efekt był daleki od oczekiwanego. Fatalnie grał Sanders, który oprócz słabej skuteczności zaliczył także 6 strat w całym spotkaniu. W połowie 3. kwarty szczecinianie prowadzili nawet różnicą 24 punktów, ale przed rozpoczęciem ostatniej części spotkania przewaga została nieznacznie zniwelowana. Wysokie prowadzenie było dla trenera Miłoszewskiego niezwykle komfortową sytuacją, bo mimo sporej liczby fauli w zespole, mógł on spokojnie rotować zagrożonymi zawodnikami bez szkody dla wyniku. Anwil obudził się na dobre i zaczął trafiać do kosza, ale cóż z tego skoro rywale regularnie odpowiadali celnymi rzutami. W połowie kwarty za 5 fauli mecz zakończyli Michał Nowakowski i Kamil Łączyński, przez co polska rotacja Anwilu mocno straciła na jakości. Wprowadzony Marcin Woroniecki nie był w stanie zrobić różnicy jaką dawali jego „uziemieni” koledzy. Ostatecznie King wygrał 81:67 i po raz pierwszy w historii klubu zameldował się w najlepszej czwórce Energa Basket Ligi.

W półfinałach nie zabraknie emocji. Mamy bowiem powtórkę ubiegłorocznego finału, czyli starcie Śląska z Legią, a także interesującą rywalizację o prymat w północno-zachodniej Polsce w rywalizacji Stali z Kingiem. Początek zmagań już w najbliższy piątek w Hali Stulecia we Wrocławiu. Przewagi parkietu po stronie wrocławian i szczecinian. Gramy do trzech wygranych.

Related Articles