Nowym Mistrzem Polski w koszykówce mężczyzn został King Szczecin. Wydawało się, że seria finałowa pójdzie drużynie prowadzona przez trenera Arkadiusza Miłoszewskiego gładko. Tymczasem po trzech porażkach obrońcy mistrzowskiego tytułu, WKS Śląska Wrocław, jako pierwsi w historii wrócili do gry zwyciężając w dwóch kolejnych spotkaniach. Szczeciński zespół dopiął jednak swego w meczu nr 6.
Wrocławianie przystępowali do finału mając przewagę parkietu, ale już w pierwszym spotkaniu okazało się, że jest to przewaga wyłącznie na papierze. Pierwsza kwarta, którą Śląsk wygrał trzema punktami, nie zwiastowała późniejszej katastrofy. W drugiej goście odpalili turbo, Tony Meier trafiał jak natchniony i King schodził na przerwę z przewagą 11 “oczek”. Kolejne kwarty to rozpaczliwe próby niwelowania strat przez Justina Bibbsa i Jeremiaha Martina, które skutecznie gasili w zarodku gracze ze Szczecina. Świetną zmianę w tej części meczu dał gościom Alex Hamilton. King dowiózł przewagę uzyskaną w pierwszej połowie do końcowej syreny meczu, wygrywając 89:78. Niespodzianka stała się faktem.
Nieco zaskakujący wynik pierwszego meczu nie ostudził typowania ekspertów, którzy wieszczyli, że Śląsk wyciągnie wnioski, wyeliminuje błędy i wygra cała serię z 1-2 porażkami. O jakże się pomylili. O ile w spotkaniu nr 1 niespodzianka była wygrana Kinga, o tyle starcie nr 2 było wręcz sensacyjne. I nie chodzi tu o samą porażkę wrocławian w Hali Stulecia, a o jej rozmiary. Szczeciński zespół pokonał Śląsk różnicą 27 punktów! Koszykarską katastrofę zespołu trenera Ertugrula Erdogana uwypuklały statystyki – DJ Mitchell i Łukasz Kolenda zakończyli spotkanie z zerowym dorobkiem punktowym! Szwankowała także skuteczność zza “łuku”. Gospodarze trafił tylko 7 “trójek”, goście aż 15. W szeregach Kinga brylowali tego dnia Zac Cuthbertson (24 pkt) i Bryce Brown (21 pkt). 92:65 dla Kinga i 2:0 w serii.
Ktokolwiek miał wątpliwości czy w Szczecinie budzi się moda na basket, wyzbył się ich w meczu nr 3. Szczecińska Netto Arena wypełniła się po brzegi w oczekiwaniu na kolejną wygraną swojego zespołu. Zespół Kinga nie zawiódł swoich fanów wygrywając bardzo pewnie po raz trzeci. Tym razem bohaterem była cała drużyna, która solidarnie dzieliła się punktami. Swoją obecność na parkiecie w końcu mocniej zaakcentował Phil Fayne. Nic dobrego nie można z kolei powiedzieć o zespole Śląska, który totalnie nie wygląda jak drużyna aspirująca do złotego medalu. Kolejny pusty przelot zanotował Kolenda, kompletnie zawiedli także Aleksander Dziewa oraz Ivan Ramljak. Ten ostatni stał się z resztą bohaterem viralu – Chorwat wybrany najlepszym obrońcą sezonu w jednej z akcji po niecelnym wrzucie ze spokojem truchtał w kierunku własnego kosza, przyglądając się tylko jak rywale zdobywają kolejne punkty. Wymowny obrazek doskonale podsumowujący dyspozycję fizyczną i mentalną ustępujących mistrzów Polski. King zwyciężył 90:67 i był o krok od zdobycia tytułu.
W spotkaniu numer 4 spodziewaliśmy się zwieńczenia dzieła przez graczy Kinga. Tymczasem Śląsk wyszedł na parkiet zupełnie odmieniony, grając szybciej i aktywniej broniąc. Ambitna walka kosztowała jednak szczecinian utratę Cuthbertsona, który już w drugiej kwarcie opuścił boisko po dwóch faulach niesportowych. Wobec braku skrzydłowego uprzykrzającego życie Martinowi oraz niedyspozycji zdrowotnej Browna, w drugiej połowie to wrocławianie rozwinęli skrzydła. Szalał Martin, który w całym meczu zdobył aż 33 punkty. W trzeciej odsłonie spotkania gospodarze zdobyli zaledwie 4 “oczka”, przegrywając tę kwartę różnicą 20 punktów. W ostatniej Śląsk, a w zasadzie Martin pozwolił rywalom jedynie niwelować straty. Trudno jednoznacznie stwierdzić czy King był zbyt pewny siebie, czy to w zespole z Wrocławia wydarzyło się coś niezwykłego, ale zwycięstwo obrońców tytułu w Szczecinie 85:75 stało się faktem.
Rywalizacja na spotkanie numer 5 przeniosła się do wrocławskiej Hali Stulecia, która wprost pękała w szwach. Ponownie zobaczyliśmy “nową” twarz Śląska, który mimo urazów Bibbsa, Kolendy i Vasy Pušicy skutecznie załatał luki na parkiecie. Pierwsze dwie kwarty były typową walką cios za cios – gdy Śląsk odjechał na kilka punktów, King odpowiedział serią 12:0. Znów na parkiecie błyszczał Martin, ale prawdziwą sensacją tego spotkania był występ Jakuba Karolaka. Zawodnik, który wrócił po długiej i ciężkiej kontuzji wcześniej nie znajdował uznania w oczach trenera Erdogana grając ogony. Jednak w tym meczu pokazał tureckiemu szkoleniowcowi, że można na niego liczyć. Sześć celnych trójek i łącznie 22 punkty pozwoliły Śląskowi wygrać kolejne spotkanie. Martin dołożył 29 “oczek”, zaś mało widoczny w serii Dziewa, choć może nie efektowny, ale efektywny, zdobył 14 punktów. King został zatrzymany na obwodzie – zaledwie 3 trójki na 25 prób, kompletnie wyłączony z gry Meier. Kontuzja Kacpra Borowskiego, który na parkiecie spędził raptem minutę, mocno utrudniła trenerowi Miłoszewskiemu manewry krajową rotacją. 82:70 dla Śląska, po którym King prowadził w serii już tylko 3:2.
W spotkaniu numer 6 zacięta rywalizacja punkt za punkt toczyła się od samego początku. Gracze Kinga starali się uprzykrzać życie Martinowi, który z braku możliwości rzutu znakomicie podawał do niepilnowanego Artsioma Parakhouskiego. O niesamowitej walce z obu stron świadczy limit fauli osiągnięty przez obie drużyny w połowie drugiej kwarty. W końcówce drugiej odsłony po serii trójek Browna i Hamiltona King schodził na przerwę z przewagą 12 punktów. Śląsk w pierwszej części spotkania zanotował 0/9 za trzy. W trzeciej kwarcie szczecinianie zaczęli od celnych rzutów zza łuku prowadząc już różnicą 19 “oczek”. Mnożyły się urazy. Po złamanym nosie Aleksandra Wiśniewskiego, drobnych urazów Pušica, Fayne, Borowski, a w 4 kwarcie także Martin, który już nie wrócił na parkiet. Był to kluczowy moment spotkania, po którym Śląsk nie potrafił się już podnieść. Pojedyncze zrywy kończyły się serią niecelnych rzutów. W ostatnich dwóch minutach było już po wszystkim. Obie strony nawet nie próbowały bronić swoich akcji. King wygrał 92:72 i po raz pierwszy został Mistrzem Polski. MVP finałów został Bryce Brown.
Dwie najlepsze drużyny zafundowały nam niesamowity roller coaster emocji w wielkim finale. Multitasking Kinga Szczecin przełożył się na końcowy tryumf. Trener Arkadiusz Miłoszewski wycisnął ze swojego zespołu absolutne maksimum, budując nieprzewidywalnego rozgrywającego w osobie Andrzeja Mazurczaka, eksplozywnych skrzydłowych Zaca Cuthbertsona, Tony’ego Meiera i Bryce’a Browna, atletycznego Phila Fayne’a czy pozyskując w końcówce sezonu gamechangera tego finału Alexa Hamiltona. Nie można zapominać o polskiej rotacji, której udział w sukcesie zespołu ze Szczecina był bezcenny. Filip Matczak i Kacper Borowski potrafili zrobić różnicę na parkiecie, a w pojedynczych meczach być liderami drużyny. “Miły” zbudował i podporządkował sobie zespół, który realizował wszystkie jego pomysły – zachowawcze, odważne, często nawet szalone. Kosma Zatorski z portalu PolskiKosz.pl napisał po meczu nr 3, że był to “Miły” dla oka basket. Nie wypada się nie zgodzić. Tom Petty śpiewał: “It’s good to be king, if just for a while” (Dobrze być królem, choćby na chwilę). King będzie królował przez najbliższy rok.
Na koniec kilka słów o rywalizacji o brązowy medal. W starciu BM Stali Ostrów Wielkopolski z Legią Warszawa, w dwumeczu lepszym zespołem okazały się być ostrowskie “Byki”. Drużyna trenera Andrzeja Urbana już w pierwszym spotkaniu praktycznie rozstrzygnęła sprawę, wygrywając w stolicy 85:73. Autorami sukcesu Stali byli niezawodni w mijającym sezonie Aigars Skele i nieśmiertelny Damian Kulig. Po stronie warszawskiej zawiedli przede wszystkim liderzy zagranicznej rotacji – Kyle Vinales, Aric Holman i Geoffrey Groselle. Kroku rywalom dotrzymywał właściwie tylko weteran Łukasz Koszarek, dla którego był to “last dance” w koszykarskiej karierze. “Koszi” zszedł że sceny zwycięski, bowiem w rewanżowym meczu w Ostrowie jego koledzy wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności. Dwudziestopunktowe zdobycze Holmana i Billy’ego Garretta oraz 19 “oczek” Vinales nie pozwoliły odwrócić losów rywalizacji, ale dały choć radość ze zwycięstwa 88:85. Brązowe medale powędrowały na szyję zawodników Stali.
Za nami pełen emocji sezon Energa Basket Ligi. Przez niemal 10 miesięcy ligowcy dostarczali nam wielu wrażeń, niespodzianek i zaskakujących występów. Za to wszystko dziś dziękujemy i jednocześnie prosimy o więcej w kolejnym sezonie.