Skip to main content

„Teraz, kiedy jesteś już mistrzem NBA, powiedz jakie to uczycie?” – zapytała Nikolę Jokica dziennikarka ESPN. „Dobre, dobre. Robota zrobiona, można iść do domu.” – odpowiedział 28-latek. A najzabawniejsze w tym zdaniu i w tej historii jest to, że wcale nie żartował. Denver Nuggets pokonali Miami Heat 94:89 w piątym meczu finałów i po raz pierwszy w historii istnienia klubu, sięgnęli po mistrzostwo NBA. MVP Finałów został Nikola Jokic. Serb zaliczył 28 punktów, 16 zbiórek, 4 asysty i 1 blok w ostatnim meczu sezonu 2022-23.

Gdy zabrzmiała syrena kończąca mecz, gdy z sufitu hali w Denver spadło konfetti, gdy zaczęły błyskać flesze aparatów, Jokic zaczął wyglądać jakby był trochę onieśmielony, trochę znużony, a po pewnym czasie trochę jakby miał zaraz powiedzieć „co tu się k..a dzieje, o co tyle hałasu? My tylko wygraliśmy mecz w kosza. To jest tylko koszykówka. Jak pykaliśmy sobie w kosza, lata temu, w Somborze, to nikt nie robił sensacji. A to przecież to samo.”

Nie znam go osobiście, ale sądząc po tym, co sam mówi, jak zachowuje się w czasie wywiadów, co mówią o nim ludzie z jego najbliższego otoczenia, cały czas jest sobą. Cały czas jest tym niewinnym chłopakiem z Serbii, który tylko chce się dobrze bawić grając w kosza, któremu zależy na tym, żeby zadowoleni byli także i jego koledzy. Mimo zarobionych milionów, mimo dwóch, a nawet trzech nagród MVP (dwa razy sezonu, raz finałów), sława i pieniądze go nie zmieniły. Podczas ceremonii wręczania pucharu Larry’ego O’Briena oraz statuetki MVP, Jokic podkreślał, że najbardziej cieszy go to, że ten sukces może dzielić ze swoimi kolegami z drużyny i rodziną. Według niego, tytułu nie wygrywa się dla siebie samego, tylko dla kolegi obok. On dla Murraya, Murray dla Gordona i tak dalej. To jest dokładnie identyczna filozofia, jak w czasach gdy był jeszcze juniorem, nawet nie w przedsionku NBA.

Jeśli, jak ja, szukasz w sporcie metafory życia, okruchów odniesień do własnych problemów, z którymi trzeba się zmierzyć, małych i dużych sukcesów, inspiracji, to Nikola Jokic podaje Ci jak na dłoni rzeczy, z których możesz czerpać garściami.
Na przykład ten fragment z pomeczowej konferencji, gdy mówi, że jeśli chcesz odnieść sukces, to musisz też zaliczyć wcześniej porażki, uczyć się z nich. Doświadczenie nie polega tylko na tym, że coś ci się przytrafiło w życiu, ale też na tym, co z tą wiedzą potem zrobisz. Jest droga, którą musisz pokonać, by znaleźć się na szczycie i nie ma w niej żadnych skrótów.

W czasach, w których jedna wschodząca gwiazda NBA usilnie próbuje kreować się w mediach społecznościowych na gangstera, a druga, w skrycie, jedną kobietę zapładnia, a z innymi się spotyka. W czasach, w których, śledząc NBA, żyjemy od dramatu, do dramatu. Od jednej niezadowolonej z sytuacji i miejsca, w którym jest gwiazdy, do drugiej, Nikola Jokic staje się wyjątkowy, bo…jest normalny, bo twardo stąpa po ziemi. Tylko tyle i aż tyle.
Zapytany o mistrzowską paradę w Denver, wyraźnie zakłopotany Jokic, pyta kiedy to, bo nie wie czy da radę na niej być, bo spieszy się do Serbii na wyścigi konne, do rodzinnego Somboru, do swoich koni. To jest jednocześnie śmieszne i wzruszające, a przy tym takie naturalne. Koszykówka nie jest najważniejsza w życiu! A sława i pieniądze? Dla Jokica, to tylko dodatek do tego sportu. Dodatek, o który nigdy nie prosił.

Mecz kończący te finały i sezon 2022-23 nie był piękny. Heat trafili tylko 34,4% swoich rzutów z gry, 25,7% zza łuku. Nuggets z kolei trafili tylko pięć trójek na 28 prób (17,9%) i byli 13/23 z linii. W całej tej błotnej, momentami bagnistej koszykówce, był on – w garniturze, w atłasowym kaszkiecie, z tomikiem wierszy Orfelina w dłoni. Był jakby spoza tej bajki, spoza tego poziomu. Był we własnej bajce, na własnym, jednoosobowym poziomie. Trafił 12 z 16 rzutów z gry, a obronę Heat, jaka by ona nie była, czytał jak elementarz. A gdy ta stawiała opór, brał ją za róg i lał po mordzie. Był jak woda, wypełniał każdą formę, która w danym momencie przed nim się pojawiała. Jak zwykle zresztą. Robił to, czego drużyna od niego potrzebowała. Podania (gdyby koledzy nie pudłowali, miałby dużo więcej, niż cztery asysty), zbiórki, dobre momenty w obronie ale także i siłowe rozwiązania.

Chyba już wszyscy możemy zgodzić się, że Jokic pogrzebał w sobie Thomasa Andersona i na dobre obudził Neo. A skoro tak, to już nie mogę doczekać się kolejnego (i następnych) sezonu w jego wykonaniu. Matrixowy ‘Mister Anderson’ [przeczytaj to głosem agenta Smitha], gdy uwolnił swój umysł, gdy faktycznie stał się Neo, z czasem zaczął wchodzić ze swoimi mocami i umiejętnościami na kolejne poziomy. Kolejne poziomy w grze Jokica, nie mam wątpliwości że takie istnieją, będą dla nas obserwatorów niesamowitą przygodą z koszykówką.

Jego średnie za całe finały sięgnęły 30,2 punktu, 14 zbiórek, 7,2 asysty oraz 1,4 bloku. Trafiał 58,3% z gry, 42,1% zza łuku oraz 83,8% z linii. Tym razem Mark Jackson nie pomylił się w głosowaniu na MVP. Jokic zdobył komplet 11 głosów.
Łącznie, za całe play-offy, czyli 20 meczów, jego statystyki wyniosły 30 punktów, 13,5 zbiórki, 9,5 asysty, 1 blok, 1,1 przechwytu. W sumie było tego 600 punktów, 269 zbiórek, 190 asyst (plus 20 bloków i 21 przechwytów). W każdej z tych trzech kategorii, Jokic był najlepszy w tych play-offach. To pierwszy taki przypadek w historii postseason w NBA.

Serb i Kanadyjczyk poprowadzili drużynę NBA do mistrzostwa. Jak to brzmi? Mamy rok 2023, już od pięciu sezonów MVP rozgrywek regularnych nie był żaden Amerykanin, więc nie brzmi to sensacyjnie, ale mimo wszystko, nadal niecodziennie. To jest duet, jakiego ta liga jeszcze nie widziała.
Nikola Jokic trafił do Denver z 41 numerem draftu 2014 roku. Gdy ogłaszano jego wybór, w telewizji leciała akurat reklama jednego z amerykańskich fast foodów. No i przecież, to nie było tak, że Nuggets z miejsca wiedzieli, że trafili na skarb. Jokic przez dwa pierwsze sezony wychodził z ławki. Coach Malone wiedział, że ma u siebie wielki talent, ale z racji gabarytów, sugerujących, że jest centrem, oraz umiejętności i stylu gry, sugerujących, że bliżej mu do rozgrywającego, nie do końca rozumiał z czym ma do czynienia oraz jak to „coś” wykorzystać. Wtedy nikt tego nie rozumiał. Dopiero w swoim trzecim sezonie na stałe wszedł do pierwszej piątki Denver. Dopiero w czwartym sezonie (2018-19), Jokic i Nuggets weszli do play-offów. Serb wie zatem doskonale co mówi, gdy opowiada o porażce poprzedzającej sukces.

Z kolei Jamal Murray to siódmy wybór draftu 2016 roku. Ciekawostką jest tu fakt, że pick ten trafił do Denver z wymiany, na mocy której z Nuggets do Knicks, pięć lat wcześniej, przeniósł się Carmelo Anthony. Szukając symboli, metafor i odniesień do życia codziennego, z tego pojedynczego ruchu, też można sporo wyciągnąć. Melo nie chciał być w Denver. Niemal od samego początku kusił go blichtr Nowego Jorku, choć spędził w Kolorado siedem i pół sezonu. W końcu wymusił wymianę, która dokonała drenażu talentu, potencjału i draftowych dóbr na ekipie, do której odszedł, do której parę miesięcy później mógł iść za darmo. Nuggets byli cierpliwi, a ta cierpliwość się opłaciła. I to jak.
Murray dopiero w swoim piątym sezonie (!) w NBA wskoczył na poziom 20 punktów. Dość szybko stał się ponadprzeciętnym zawodnikiem, z naprawdę imponującymi momentami, ale miał zbyt wiele wahań formy. Mecze dobre przeplatał ze średnimi i słabymi. Zaczęły wokół niego pojawiać się znaki zapytania – czy kiedykolwiek ustabilizuje falującą formę, czy wejdzie na poziom All-Star, gdzie jest jego sufit, czy jest wystarczająco dobrą drugą opcją do Jokica? Wraz z gwałtownym rozwojem, wręcz eksplozją talentu Serba, te pytania zaczęły rezonować jeszcze mocniej. No i na swój sposób, były jak najbardziej zasadne.
Zaczęły pojawiać się mniej lub bardziej realne pomysły na transfery z udziałem Kanadyjczyka, po rozgrywających, na tamten moment, lepszych, którzy dawaliby, przynajmniej w teorii, większe szanse na sukces. Murray zaliczył szalony run w bańce na Florydzie. Nuggets doszli do finałów konferencji. Odpadli z Lakers, późniejszymi mistrzami. Gdy wydawało się, że drużyna jest gotowa na walkę o tytuł, szczególnie po transferze po Aarona Gordona, Murray zerwał ACL w lewym kolanie. Stracił cały sezon 2021-22, w którym Jokic, po raz drugi z rzędu, został MVP sezonu. Co zrozumiałe, zaczął kwestionować samego siebie, zastanawiał się czy wróci do dawnej formy, czy w międzyczasie Nuggets nie zrezygnują z niego. Teraz, to już historia. Murray, choć zajęło mu to ponad dwa lata, wrócił jeszcze mocniejszy. Udowodnił, że może być drugim najlepszym zawodnikiem w mistrzowskim składzie. Jego średnie za całe finały sięgnęły 21,4 punktu, 6,2 zbiórki, 10 asyst oraz 1 przechwytu.

Denver Nuggets są czymś innym, czymś wyjątkowym, czymś…normalnym? Znów wracamy do „normalności”. Przy czym ta normalność, to swego rodzaju awangarda w NBA. Czy i to nie jest w pewnym sensie metaforą obecnego świata?
W czasach, w których, wielkie gwiazdy migrują po największych klubach i najciekawszych do życiach miastach USA. W czasach, w których gwiazdy wymuszają, a potem nawigują swoimi transferami, łączą się w wielkie dwójki, trójki, a nawet czwórki. W czasach, w których projekty, które mają trwać i trwać, rozpadają się po roku czy dwóch, Denver Nuggets idą alternatywną drogą. Wybierają spokój i cierpliwość. Wierzą w rozwój i kontynuację. Nawet jeśli Adam Silver, przed rozpoczęciem play-offów, nie był fanem takiego składu finałów, to po ich zakończeniu, musi być wniebowzięty. Nuggets dają przykład i nadzieję, że organizacja ze średniego rynku na skalę ligi, jest w stanie zbudować mistrzowską ekipę. To miód na serca ludzi w Utah, Memphis, Portland czy Cleveland. To też miód na serce Silvera, który chce, żeby każdy z 30 właścicieli drużyn NBA był względnie zadowolony.

Ta cierpliwość, to też trener. Michael Malone, to obecnie czwarty najdłużej pracujący coach w tej samej organizacji. Dłużej w swoich klubach pracują tylko Gregg Popovich, Erik Spoelstra i Steve Kerr. Malone pojawił się w Denver z początkiem rozgrywek 2015-16. Przybył z Sacramento. Jako główny trener Kings utrzymał się…24 mecze, po tym jak jego podopieczni osiągnęli bilans 11:13. Na przestrzeni lat w „Mile High” były momenty, po których zwolnienie Malone’a nie byłoby żadnym szokiem, patrząc na to, co dzieje się w innych klubach. Na przykład po ostatnim meczu sezonu regularnego rozgrywek 2017-18. Nuggets przegrali u siebie, po dogrywce, z Wolves. Tak ułożył się sezon i terminarz gier, że wygrany tamtego starcia, zapewniał sobie udział w play-offach. Był to trzeci kolejny sezon z Malone’em na stanowisku głównego trenera bez awansu Nuggets do ósemki. Rok później, jako druga siła zachodu, Nuggets przegrali u siebie game 7 z Blazers, w drugiej rundzie.

Spokój, cierpliwość i kontynuacja na nic by się zdały, gdyby Nuggets nie podejmowali dobrych decyzji kadrowych. Minionego lata do Denver, z wymiany z Wizards, trafili Kentavious Caldwell-Pope oraz Bruce Brown jako wolny agent. Obaj byli ważnymi elementami mistrzowskiej rotacji. Tak samo, jak Aaron Gordon, który przybył do Nuggets z Orlando, podczas trade deadline roku 2021. Na przestrzeni czterech rund tych play-offów, w których Nuggets zaliczyli bilans 16:4, Gordon musiał kryć kolejno Karla-Anthony’ego Townsa, Kevina Duranta, LeBrona Jamesa i Jimmy’ego Butlera. Z 21 numerem zeszłorocznego draftu Nuggets wybrali Christiana Brauna. W 2018 roku zaryzykowali i z 14 numerem sięgnęli po Michaela Portera Jr. MPJ przychodził do NBA jako wielki talent, ale też „tykająca bomba” jeśli chodzi o stan kręgosłupa. 24-latek wprawdzie nie zaliczył wielkich finałów, ale we wcześniejszych rundach był dobry i potrzebny.

Bez względu na to komu kibicowało się w tych finałach, szkoda Miami Heat, szkoda Jimmy’ego Butlera. Dzięki nim, byliśmy świadkami jednej z najciekawszych historii w dziejach play-offów NBA. Heat przegrali swój pierwszy mecz play-in z Hawks, w którym wyglądali fatalnie. W drugim ledwo pokonali Bulls. Jako „ósemka” przeszli najlepszych w lidze Bucks, potem piątych Knicks, następnie, w finale wschodu, drugich w lidze Celtics. W każdej z tych serii mogliśmy oglądać znakomite końcówki meczów, wielkie powroty, świetną obronę, drużynowy atak, taktyczne pomysły coacha Spoelstry.
Ostatnim i jedynym, do tego roku, przypadkiem, w którym drużyna z ósmego miejsca wchodzi aż do finałów, byli New York Knicks w 1999 roku. Przy czym, tegoroczni Heat musieli zagrać dwa dodatkowe spotkania w ramach turnieju play-in.

Co z tym Jimmym? Myślę, że grał z kontuzją, o której z czasem dowiemy się lub nie. Nie wierzę w mentalny „meltdown” po tym wszystkim, co zrobił we wcześniejszych rundach i we wcześniejszych latach, choćby w bańce. Jimmy, co do niego niepodobne, z rundy na rundę był coraz mniej produktywny. Kontuzja albo fizyczne „zajechanie”. Innego powodu nie widzę. Choć zdaję sobie sprawę z istnienia zjawiska, w którym co do niektórych zawodników, w skali ogólnej, szukamy powodów by ich krytykować. I odwrotnie – pewnych graczy, z jakiegoś powodu, próbujemy bronić. Jimmy notował w tych finałach po 21,6 punktu, 4,6 zbiórki, 6,4 asysty 1 przechwycie. Nieźle, ale nie wybitnie. A takich właśnie występów, wybitnych, Heat wybitnie potrzebowali.

Miami Heat, to my wszyscy – ludzie gdzieś, kiedyś odrzuceni. Ludzie, w których ktoś, kiedyś zwątpił. Mówił o tym coach Spo podczas pomeczowej konferencji. To, w jaki sposób ta grupa graczy radziła sobie z porażkami, z przeciwnościami losu, jak nauczyła się wytrwałości. To są wartości i postawy, które wychodzą poza koszykówkę, poza sport. To są wartości i postawy, które można przekazywać dzieciom. To są lekcje życia, które płyną z koszykówki. Stajesz się silniejszy, uczysz się jak przetrwać. Heat ostatecznie nie wygrali, ale przecież w życiu też tak jest, że nie zawsze dostaje się to, czego się chce.
Piękna metafora życia, piękne słowa coacha Heat, które staną się także słowami kończącymi ten tekst.

Related Articles