– Zapraszam na porcję śliwek.
– Milwaukee Bucks. Bucks są potężni i groźni. Wygrali 23 z ostatnich 26 meczów (!). Mają bilans 52:20 i najpewniej będą najlepszą ekipą całej NBA po rundzie zasadniczej. To może, choć nie musi mieć kolosalne znaczenie w play-offach. Rok temu grali game 7 drugiej rundy w Bostonie. Przegrali przez parkiet, brak Middletona, wielki mecz Granta? Kombinację każdej z tych rzeczy? Oczywiście niczego nie ujmując wielkim Celtim.
Jak dla mnie są faworytem w skali całej ligi do zdobycia mistrzowskiego tytułu. Patrzę na ich skład i widzę znakomicie działający monolit, praktycznie bez mankamentów. Coach Bud może wystawić tyle różnych piątek, tyle różnych wersji Bucks, że to wręcz nieprawdopodobne. Może grać wysoko z Lopezem na środku i Giannisem na czwórce. Może kombinować z Giannisem na środku i strzelcami wokół. Może próbować ustawień z Portisem na środku. Prowadzić piłkę może Holiday, albo Ingles, albo czasem nawet i Giannis. Bucks to imponująca rotacja doświadczonych i sprawdzonych w bojach graczy. Podoba mi się to, że Mike Budenholzer, jako trener z mistrzowskim pierścieniem, po latach sztywnego trzymania się schematów, drugi już rok pozwala sobie i swoim graczom na sporo improwizacji i kombinowania. To niesamowite, że w 2021 roku był dosłownie od jeden rozmiar buta KD od utraty pracy, a parę tygodni potem został mistrzem NBA. To zdjęło mu tonę presji z głowy i dało praktycznie dożywotni bilet na pozostanie głównym trenerem w NBA. Na koniec tylko dodam, że Giannis za ostatnich osiem meczów daje co mecz po 32 punkty (63% z gry), 11,6 zbiórki i 5,8 asysty.
– Filadelfia 76ers. Wygrali 10 z ostatnich 12 meczów. Embiid przypuszcza ostateczny atak na nagrodę MVP sezonu. Trzeci rok z rzędu warto dodać. Jego średnie za ostatnich 11 meczów sięgają 34 punktów (62% z gry, 83,8% z linii, 39,3% za trzy punkty), 9,3 zbiórki, 4,5 asysty oraz 2,3 bloku. Warto pamiętać, że są to wartości zbliżone do jego średnich z całego tego sezonu, co musi robić wrażenie i budzić szacunek. Embiid gra trzeci kolejny sezon na poziomie poważnej rozmowy na temat MVP. Kto by przypuszczał lata temu, gdy jego debiut w NBA opóźnił się aż o dwa lata.
– Paul George. Tak, wiem, to są Clippers. Tam, jak coś idzie dobrze, to od razu zaczyna się odliczanie do większej lub mniejszej tragedii. Jak już zapewne wiecie, w środowym meczu z Thunder, PG doznał skręcenia prawego kolana. Za 2-3 tygodnie klubowi lekarze ponownie sprawdzą stan jego zdrowia. W całej swojej tragiczności, to nie są złe wieści, bo ten przeprost jego kolana nie wyglądał dobrze. Ale zanim do tego doszło, George grał kawał dobrego basketu, na obu końcach parkietu. Nie licząc tego ostatniego występu, PG miał serię siedmiu meczów, w których nie schodził poniżej 22 punktów. Raz przekroczył 40, a raz 30 punktów. I to najbardziej boli w tej całej historii. Cały koncept posiadania Kawhi Leonarda i Paula Georga jako filarów pod budowę mistrzowskiej ekipy, tak w próżni, to słuszny koncept. Każdy na miejscu Clippers zrobiłby to samo. Masz świeżo upieczonego MVP Finałów oraz gracza, który też na świeżo, był w top 3 w głosowaniu na MVP sezonu i obrońcę roku. Nie pytasz o detale, pytasz gdzie podpisać i to bierzesz. Szkoda, że przez zdrowie, a raczej jego brak, być może nigdy nie poznamy sufitu możliwości tej wersji Clippers.
– Kawhi Leonard. W styczniu, w Programie do Kosza, na antenie Kanału Sportowego, podawałem swoją listę drużyn z największymi szansami na tytuł. Wówczas bardzo niechętnie, miałem też na tej liście Clippers. Nie chciałem być niewolnikiem chwili, a moment był to taki, że Clippers grali bardzo przeciętnie. Chciałem mieć jednak na uwadze, że w kilka miesięcy wszystko się może odwrócić, a na końcu talent jest talentem. Kawhi lekko i ostrożnie wchodził w ten sezon, po stracie całych rozgrywek 2021-22. Po 12 punktów na mecz w październiku, tylko po 8 w listopadzie i po 20 w grudniu. Spokojnie, powoli, do przodu. Ostatnie tygodnie, to jego powrót do czegoś, co momentami ociera się o dominację. W siedmiu meczach w marcu (Clippers wygrali pięć) notuje po 27,4 punktu, 7,4 zbiórki, 3,1 asysty i 1,9 przechwytu. Trafia 53,2% rzutów z gry, 44,4% zza łuku oraz 88% z linii. Warto dodać, że oddaje po siedem rzutów wolnych w każdym meczu. To znak, że fizycznie czuje się dobrze, że nie unika kontaktu przy atakowaniu kosza. Statystyki może nie oddają tego w dobitny sposób, ale zauważam u niego dużo lepszy niż kiedyś przegląd boiska. Jego podania, które nie zawsze kończą się asystą, są naprawdę wysokiej klasy.
– MVP wyścig. Nie konwersacja, bo ta dostanie robaczywkę. Kolejny rok jesteśmy świadkami pasjonującego wyścigu po nagrodę dla najlepszego zawodnika sezonu regularnego. Jokic, Embiid, a może Giannis? Będziemy wybierać szukając argumentów za tym, który z nich jest najlepszy, a nie który z nich jest najmniej słaby. To dokładnie odwrotnie do sytuacji z wyborami w Polsce.
– Sacramento Kings. Co robiliście w 2006 roku? Jak wyglądało Wasze życie, Wasz świat wokół? Jak wyglądał Wasz samochód, telefon, telewizor, ubrania? Jak wyglądaliście Wy sami?Pytam, bo wtedy właśnie Kings grali ostatni raz w play-offach. Dawno, prawda? Niby z jednej strony wielcy po cichu liczą na skrzyżowanie się z Sacramento w play-offs. I może ma to sens i uzasadnienie. Ale pomyślmy – oni już wygrali ten sezon. A tacy Clippers, Warriors, Nuggets czy Lakers są dopiero w przedpokoju swoich ambicji i oczekiwań. Wiem, że gracze Kings, jak przystało na zawodowych sportowców są dumni i głodni wygrywania. Ale po ich stronie nie ma żadnej presji (poza tą, którą sami na siebie nałożą) a po stronie któregoś z ich wielkich rywali jest jej dużo. Ich play-offy mogą być bardzo ciekawe. Czy tego chcesz, czy nie, De’Aaron Fox będzie pierwszym laureatem nowej nagrody w NBA. „Clutch Player of the Year Award”, to nagroda jakby wymyślona pod niego w tym sezonie. Fox ma aż 180 punktów zdobytych w tak zwanych sytuacjach “clutch” w tym sezonie. Zdobywa po 8 punktów w samych czwartych kwartach, a jego “true shooting” wynosi 62%. Do tego ma trzy game-winnery.
Domantas Sabonis w marcu (11 meczów, z których Kings wygrali 7) – sześć razy triple-double, dziesięć razy przynajmniej double-double, tylko raz bez dwucyfrowej zdobyczy w zbiórkach i asystach. Średnie na poziomie 20,5 punktu, 13,2 zbiórki i 8,9 asysty. Wracam pamięcią do wymiany Kings z Pacers. Nie mam przekonania czy z Haliburtonem, a nie Sabonisem w składzie, Kings byliby tak dobrzy w tych rozgrywkach. To była win-win wymiana dla obu organizacji, bo Haliburton ma sufit gracza All-NBA, a Sabonis “tylko” All-Star. Ale tu i teraz, do pary dla Foxa, na potrzeby tej przez lata memicznej organizacji, to był wielki ruch, który bardzo się opłacił.
– W meczu, w którym Paul George doznał kontuzji kolana, kwartę wcześniej pokusił się o taki oto dunk 360 stopni? Zza głowy? Pan raczy żartować! Jeśli coś jest w stanie wydobyć choćby cień emocji na twarzy Leonarda, to musi być coś wyjątkowego. Bo jest!
– Damian Lillard. Czy w wieku 32 lat można grać najlepszy sezon w karierze? Można, a kto zabroni?! 32,2 punktu na mecz (najwięcej w karierze), 4,7 zbiórki (drugi najlepszy wynik w karierze), 7,2 asysty (czwarty), 91,5% z linii (drugi), 46,3% z gry (wyrównanie najlepszego wyniku), 4,2 celnej trójki na mecz (najwięcej w karierze). Myślisz sobie teraz „no tak, ale on nic w tym sezonie nie wygra. Blazers pewnie nawet do play-inu nie wejdą. Poszedłby gdzieś indziej zdobyć sobie tytuł. Tak, to tylko rozdrabnia swoją karierę.” Koniec cytatu. W sumie w osobny cudzysłów powinienem był dać „poszedłby sobie zdobyć tytuł gdzie indziej” oraz „rozdrabnia karierę”. W tej materii z całego serce polecam wywiad z Lillardem u J.J. Redicka. Dame ma tam kilka złotych myśli na ten i inne aspekty swojej kariery. A wracając jeszcze do jego gry, to być może rozwiązaniem jego problemów fizycznych ostatnich lat, a zarazem prolongowaniem jego powoli kończącego się prime, była operacja mięśni brzucha sprzed roku. Lillard sam mówił o tym wiele razy, że ten fizyczny dyskomfort przez ładnych parę lat wstecz upośledzał jego grę. Teraz, wolny od bólu, dostał, albo raczej odzyskał, kolejny wymiar w swojej grze. Jeśli jesteś za daleko, a przecież krycie Dame’a trzeba zacząć, jak tylko przekroczy połowę boiska, to Cię skarci rzutem. Jak podejdziesz za blisko, to Cię minie i zaatakuje kosz.
– J.J. Redick. To właściwie mogłoby być stałe wyróżnienie. Ale skoro już przywołałem jego postać, to przy niej pozostanę. Bardzo lubię „odświeżający” styl jego pracy w mediach. Otwarty, analityczny umysł z chłodnym, zdystansowanym spojrzeniem na siebie samego, swoją karierę NBA. Na pewno temu dystansowi pomaga fakt, że J.J. nie był wielką gwiazdą NBA. Fani nie zastanawiają się nad jego miejscem w historii ligi, więc i on sam jest wolny od tego typu naleciałości.
Przy tej okazji mógłbym dać śliwkę samemu sobie za to, że przewidziałem taki scenariusz jego kariery po karierze w lidze. Na początku 2015 roku, właśnie tu, w Twoim ulubionym segmencie internetowego NBA po polsku, napisałem coś takiego: „Oglądacie mecze Clippers? Jeśli po II kwarcie nie wychodzicie od razu zrobić sobie kanapki/podgrzać zupę na drugą połowę, jeśli nie idziecie spać zaraz po końcowym gwizdku, to pewnie mieliście okazję posłuchać, w jaki sposób wywiadów udziela J.J. Redick. Bardzo lubię go słuchać. Mówi mądrze, ciekawie ale przede wszystkim tak od siebie bez sloganów i szablonów. To nie są te wyświechtane zwroty, które słychać prawie wszędzie w lidze, które posłużyły twórcom gry „2K”, to nie są żadne kubusiowe rozważania. Słowa obrońcy Clippers są tak celne, jak jego trójki […] Bardzo inteligenty facet. Nie wiedziałem, że skończył historię na uniwersytecie Duke a teraz „na boku” od NBA robi MBA. Poza tym wszystkim ma fajny głos i dobrze wygląda w TV. Jak skończy karierę, to stacje telewizyjne i radiowe powinny „zabijać się” by go pozyskać i dać mu do prowadzenia jakiś program.”
– Sytuacja w tabeli Zachodu. Szóstych obecnie Warriors i dziesiątych Lakers dzieli zaledwie 1,5 meczu! Z kolei między czwartymi Suns, a dwunastymi Pelicans są tylko 3 mecze różnicy! W zasadzie, to tylko Rockets i Spurs o nic już nie grają. A na górze, tylko Nuggets, Grizzlies i Kings (!) są już w miarę pewni play-offów. Dzięki takiemu obrotowi spraw, mamy do czynienia ze swego rodzaju play-offami przed play-offami. Taki prepostseason. I bardzo dobrze dla nas kibiców, bo dzięki takiemu scenariuszowi mamy dużo meczów „o coś”. I zanosi się na to, że tak będzie do samego końca rundy zasadniczej.
– Austin Reaves. Gdzieś tam, w swoim drewnianym domku na skraju lasu, w bujanym fotelu przed kominkiem, przykryty kocem z wełny merynosa, z kubkiem gorącego kakao w dłoni, Alex Caruso roni łzy radości. To przecież on przetarł szlaki w Lakers dla graczy o fizjonomii Reaves’a. Biały, memiczny koszykarz w blasku słońca „Miasta Aniołów” i gwiazdy LeBrona Jamesa. Z twarzy student trzeciego roku matematyki, ewentualnie drugiego roku filozofii przyrody nieożywionej. Pewnie przesadą byłoby powiedzieć, że Caruso był dla Reaves’a tym, kim był Jan Chrzciciel dla Jezusa, ale skoro taka myśl delikatnie zamiotła tył mojej głowy wczoraj pod prysznicem, to nie mogłem jej wypuścić. To znaczy mogłem, ale nie chciałem. Caruso był potrzebny, żeby pokazać ludziom, że w NBA (i nie tylko tam) nie powinno się oceniać książki po jej okładce. Z kolei jego odejście z Lakers boleśnie uzmysłowiło im, ile był wart dla tej organizacji. Już w 2008 roku Kanye West o tym śpiewał. Nie o Caruso, a o docenianiu wartości czegoś, dopiero w momencie, gdy to coś się traci.
24-letni Reaves, to nie jest ten gość, z którym studiowałeś, który za kolegów w szatni ma teraz LeBrona i AD, bo gdzieś, kiedyś, coś mu się udało i z jakiegoś castingu trafił do NBA, albo załatwił to jego stary, który jest radnym. Austin Reaves, to jest koszykarz przez duże „K”, gość którego LeBron z Davisem będą potrzebować na każdym etapie tego sezonu. Marzec należy do niego. Za 11 meczów rozegranych w tym miesiącu (Lakers wygrali siedem z nich), Reaves notuje po prawie 18 punktów, 3 zbiórki i ponad 5 asyst. Trafia z gry prawie 56% swoich rzutów, traci niecałe dwie piłki na mecz. Tylko raz nie zdobył dwucyfrowej liczby punktów. W przedostatnim, arcyważnym dla Lakers, meczu z Magic, zaliczył 35 punktów, 6 zbiórek i 6 asyst. A minionej nocy, w wygranym meczu (też arcyważnym) z Suns, 25 punktów, 11 asyst i 4 zbiórki. Pytasz dlaczego arcyważnym? Cóż, każdy mecz jest arcyważny dla Lakers. Z bilansem 36:37 są w tej chwili na 10 miejscu na Zachodzie. Mają tylko półtora meczu straty do szóstych Warriors. Ale też są zaledwie pół meczu (!) nad dwunastymi Pelicans. Taki jest tam ścisk! Dlatego każda wygrana jest na wagę złota.
Już teraz mówi się, że Reaves latem może dostać od Lakers czteroletni kontrakt warty $50 mln. Robie Pelinko, nie spiernicz tego tym razem.
– Los Angeles Lakers. Wygrali 10 z ostatnich 15 meczów. Bez LeBrona utrzymują się na powierzchni, a to jest więcej, niż można było oczekiwać. To niezwykle ważne w kontekście zrobienia „czegoś” w tym sezonie. Ale też w kontekście wracania do gry LeBrona. Tak grający Lakers nie potrzebują go „na wczoraj”. Nie pali się, nie trzeba gasić pożaru. LeBron może w miarę spokojnie leczyć stopę. W miarę, bo nadal jest to stąpanie po kruchym lodzie.
– Chicago Bulls. Wygrali 9 z ostatnich 13 meczów i powoli zaczynają odseparowywać się od dolnej piątki Wschodu. Dla drużyny z dwunastym budżetem w lidze, która oddała sporą część swojej przyszłości, by być dobra tu i teraz, wejście do play-in to nie jest nic.
– Zach Collins. Super jest widzieć go zdrowego, grającego dobrze w koszykówkę. Ze względu na kontuzję stopy stracił cały sezon 2020-21, w kolejnym wystąpił tylko w 28 meczach. W tych rozgrywkach gra regularnie i wygląda dobrze. To nic, że w tankującej drużynie. Kiedyś miałem okazję pogadać z nim, gdy był jeszcze graczem Blazers. Całkiem inteligenty i kulturalny człowiek. W ośmiu meczach w marcu notuje po 18 punktów, 8 zbiórek, 3,5 asysty, 1,3 bloku i 1 przechwyt. Trafia 54% z gry, 47,4% zza łuku (2,3 celnej trójki na mecz) oraz 86,4% z linii.
– Miami Heat. Po cichu zaliczają dość imponujący marsz w górę tabeli Wschodu. Były długie tygodnie, w których snuli się w okolicach walki o play-in. Mieli bilanse 7:11 i 11:14, ale potem „wzięli kredyt, zmienili pracę”, postanowili, że przestają być przeciętni. Wygrali 7 z ostatnich 10 meczów i wygląda na to, ze przejmą od Nets szóste miejsce. Jimmy „jaja jak melony” Butler trafia najlepsze w karierze 53% z gry. Za ostatnich siedem meczów (Heat 5:2) notuje po 29 punktów, 5,9 zbiórki, 5 asyst oraz 1,7 przechwytu i tylko po 1 stracie. Trafia 58,6% z gry, 87,3% z linii i 46% zza łuku.
– Oklahoma Thunder. Oni (chyba) naprawdę chcą to zrobić! A to „to”, to jest wejście do (przynajmniej) play-in. Wygrali 8 z 10 ostatnich 10 meczów. Pokonali m.in. Jazz (x2), Warriors, Suns i Clippers. To byłaby piękna historia tego sezonu dla fanów, a dla tych młodych chłopaków niesamowite doświadczenie na przyszłość. Jeśli mówimy o młodych chłopakach, to SGA za ostatnich siedem meczów notuje po 34,4 punktu, 5,4 zbiórki, 3,9 asysty oraz 1,9 przechwytu. A wiesz, co jest najciekawsze? To, że te liczby niewiele różnią się od jego średnich za cały sezon.
– Mała śliwka dla Timberwolves, którzy nie dali się zagryźć pod nieobecność KATa. 37:37, to nie jest bilans o jakim marzyli oddając ciężarówkę zapakowaną swoją przyszłością za Goberta, ale w obliczu faktu, że jest to całkiem blisko bilansów Clippers, Suns, Warriors, Lakers i Mavs, to można w skali ogólnej uznać, że źle nie jest. Polecam obejrzeć jakieś ich wygrane mecze, w których nie było ani Edwardsa, ani Goberta, ani Townsa. Nie snuję żadnych tez. To po prostu były to niezłe spotkania w ich wykonaniu.
– Cleveland Cavaliers. Wygrali 9 z ostatnich 11 meczów. Nie powinni spaść poniżej czwartego miejsca. Będą to ich pierwsze play-offy od 2018 roku. A licząc bez LeBrona Jamesa w składzie, pierwsze od ćwierćwiecza. Więc już jest dobrze, a może być jeszcze lepiej. Donovan Mitchell w marcu (9 meczów) gra na poziomie 28,8 punktu, 5 zbiórek, 3,4 asysty oraz 1,2 przechwytu.
– Małe wyróżnienie dla Memphis Grizzlies, którzy stracili Brandona Clarke’a (Achilles), Ja Moranta (zabawy z bronią), a mimo to potrafili pozostać na kursie wygrywania. 7 zwycięstw w ostatnich 8 meczach, w tym trzy razy z Mavs i dwa razy z Warriors (swoją drogą ciekawie ułożył im się kalendarz). Musiałby stać się wielka katastrofa, żeby spadli poniżej trzeciego miejsca, a na razie są drudzy.
– Śliwka dla Marcina Gortata za organizację Polskiej Nocy w Waszyngtonie (piątek 24 marca, starcie ze Spurs Jeremiego Sochana).