Skip to main content

Zapraszam na kolejną porcję śliwek, w których na warsztat wziąłem Cheta Holmgrena i jego Thunder, Duncana Robinsona, Heat i Bama Adebayo, Suns, Duranta, Bookera oraz parę innych ciekawych rzeczy i wydarzeń z (mniej więcej) ostatnich dwóch tygodni. Zapraszam!

Oklahoma Thunder. Są na czwartym miejscu w lidze, jeśli chodzi o zdobywane punkty na mecz (119,6) oraz na dziewiątym, jeśli chodzi o tracone (111,3). Gdyby wziąć pod uwagę punkty zdobywane i tracone na 100 posiadań, to w takim zestawieniu, Thunder są odpowiednio na miejscach piątym i siódmym. W dużym skrócie, bycie w top 10 na obu końcach parkietu, zazwyczaj oznacza, że drużyna jest dobra. I tacy właśnie są Thunder – dobrzy. Bilans 11:5 daje im obecnie drugie miejsce na zachodzie. Coach Mark Daigneault gra szeroką rotacją (siedmiu zawodników przebywa na parkiecie 20+ minut co mecz, a aż trzynastu zalicza dwucyfrową liczbę minut). Aż sześciu graczy Thunder zdobywa po przynajmniej 10 punktów na mecz. Świetnie się ogląda ich drużynową, taką trochę euroligową koszykówkę. A liczby tylko to potwierdzają. 25,7 asysty na mecz daje im czwarte miejsce w lidze w tym zestawieniu. Poniżej, osobno wyróżnię Cheta Holmgrena. Tutaj zbiorczo paru jego kolegów. SGA zaliczał w ostatnich dwóch tygodniach „każualowe” 31,9 punktu (54,6% z gry), 4,8 zbiórki, 6,5 asysty, 2,7 przechwytu oraz 1 blok. Z jednej strony trochę niedobrze, że na porządku dziennym przechodzę sobie obok takiej linijki. Ale z drugiej, w pokręcony sposób, to mój wyraz szacunku i uznania dla tego 25-letniego Kanadyjczyka. Chyba zaczynam brać to za jego standard. Podoba mi się jakościowy skok w grze Jalena Williamsa. Jestem więcej, niż pewny, że w takich Blazers czy Wizards, produkowałby po ponad 20+ punktów na mecz. W Thunder, w ograniczonej (ale ważnej) roli musi zadowalać się linijką 17/4/3.

Chet Holmgren. Jakby przyrównać debiutancki sezon do biegu na ileś tam metrów, to Chet zaczął ten bieg nie z miejsca zerowego, tylko kilka długości dalej. To niesamowite z jakiego poziomu rozumienia gry, jakości rzutu, kozła, decyzyjności, defensywnych instynktów rozpoczęła się jego kariera w NBA. Już jest dobrze, a przecież będzie tylko lepiej. 18 punktów, 8 zbiórek, 2,5 asysty, 2,3 bloku, 56,4% z gry, 43,8% za trzy punkty. Jak dla mnie, póki co, faworyt do zgarnięcia nagrody dla najlepszego debiutanta.

Orlando Magic. Drugie miejsce na wschodzie, bilans 12:5. Osiem wygranych w ostatnich dziesięciu meczach, siedem z rzędu. Piąta obrona ligi (107,4 traconych punktów na mecz), druga jeśli chodzi przelicznik na 100 posiadań. Również druga, jeśli chodzi o dostawanie się na linię rzutów wolnych (27,8 rzutu na mecz). Magic są młodzi i atletyczni, a ich liderzy (Paolo Banchero i Franz Wagner) duzi i silni, ale też bardzo mobilni. To jest ich największy, dosłownie, atut, a jednocześnie recepta na wygrywanie. Owszem, prosta. I owszem, nie będzie to recepta na tytuł, ale ta organizacja o tym na razie nie myśli. Na play-offy, a przynajmniej play-in, to powinno im wystarczyć. Uważam, że nierozsądnym z ich strony byłoby próbować już teraz przyspieszać proces i próbować być kimś, kim się nie jest. W szerszym rozważaniu, jak najbardziej ma sens zastanawianie się jak daleko można zajść, mając za liderów Banchero i Wagnera. Z całą pewnością żaden z nich nie jest jeszcze w pełni uformowanym „produktem”. Gdzie jest sufit ich obu, to w tej chwili sfera przypuszczeń i wyobraźni. Osobnym pytaniem jest to, czy ich wspólna gra, pozwoli im obu na zmaksymalizować własne talenty. Na szczęście dla tej drużyny, na żadne z tych pytań nie trzeba odpowiadać w najbliższej przyszłości. Cieszcie się fani Magic, bo macie czym.

Duncan Robinson. Jego średnie za ostatnie dwa tygodnie sięgają 18 punktów, 3 zbiórek, 3,8 asysty (tylko 0,4 straty). To nie są liczby, które powalają na kolana, choć nawiasem mówiąc, za ten badany okres, czyli ostatnie dwa tygodnie, to jest wyższa średnia punktowa, niż te, które mieli na przykład Jaren Jackson Jr, Scottie Barnes, Dejounte Murray czy James Harden. Ale też nie do końca o to tutaj chodzi w przypadku Robinsona. Heat widzieli w nim kiedyś tylko strzelca. On i coach Spo mieli takie ustalenie, że jak Robinson zrezygnuje z otwartego rzutu, albo wda się w niepotrzebne kozłowanie i straci piłkę, to przy najbliższej możliwej okazji zostanie zaproszony na ławkę rezerwowych. W początkach swojej kariery miał być aż i tylko strzelcem. Ale chyba sami Heat zauważyli, że dla ich własnego dobra, warto będzie inwestować w rozwój innych elementów gry swojego gracza, bo jest tam miejsce na progres. Ten trend trwa od drugiej połowy tamtego sezonu. W tych rozgrywkach wszedł na kolejny poziom. Robinson pewnie kozłujący piłkę, zaangażowany w dwójkowe zagrania z Bamem Adebayo, ścinający pod kosz, podający. Ten nowy wymiar w jego grze, to wielka rzecz dla Heat, którzy po nieudanym wyścigu po Damiana Lillarda, cały czas cierpią na niedostatek siły ognia, ofensywnej kreatywności. Ta usprawniona wersja Duncana Robinsona, to dla nich jakby nowy zawodnik pod własną strzechą. Nie możemy też zapominać o, mimo wszystko, najważniejszym w jego grze – 21 celnych trójek w pięciu meczach przy skuteczności aż 56,5%.

Miami Heat. Ostatnio zaliczyli dwie porażki z rzędu, ale wcześniej wygrali 9 z 10 spotkań. Wyróżniam ich za to, ale po raz kolejny powtarzam – uważam, że tego typu serie tylko maskują realny problem Heat, którym jest paląca potrzeba posiadania kolejnego klasowego zawodnika po atakowanej stronie boiska. Na sezon regularny, ten skład, z tym trenerem, zawsze przygotowanym, zawsze gotowym, to powinno wystarczyć na play-offy. Historia ostatniego postseason pokazała, że i tam, ta formuła ma rację bytu. Ale już finały z Nuggets, nader wyraźnie, obnażyły wszystkie ich braki, o których piszę. Nie wiem czy Damian Lillard byłby tu plastrem na tę ranę. Nie wiem czy Donovan Mitchell mógłby być tu alternatywą. Wiem natomiast, że Jimmy Butler ani młodszy, ani zdrowszy już nie będzie. Więc to jest taka śliwka dla Heat, ale z delikatną czerwoną flagą.

Bam Adebayo. Regularnie atakujący Bam w finałach z Denver, to była swego rodzaju nowość, ale też coś, co po prostu musiało się dziać, żeby Heat mogli dotrzymywać kroku Nuggets w tamtej serii. Środkowy Heat w każdym z sześciu meczów zdobywał 20+ punktów. Do tych rozgrywek przystąpił właśnie z takiego pułapu, z takim nastawieniem. Podejrzewam, że to było coś, czego chcieli od niego Heat, gdy zaczynał wakacje, gdy planował letnią pracę na swoim koszykarskim rzemiosłem. Bam w tym sezonie jest swoją najlepszą ofensywną wersją, która nie straciła absolutnie niczego ze swoich defensywnych talentów. Ba, są one cały czas na elitarnym poziomie. 22,7 punktu na mecz, 10, 4 zbiórki, 7,4 rzutu wolnego ze skutecznością (82,5%). Każda z tych wartości jest najwyższą w jego karierze. Uwagę trzeba zwrócić na rzuty wolne – o dwa więcej, niż sezon temu. Atakujący, męczący obronę rywali Bam, to luksus dla Heat. W przeszłości miewał mecze, w których robił różnicę w obronie, ale zbyt często był przezroczysty w ataku. Teraz jego obecność jest regularnie odczuwalna. A to przecież bezpośrednio przekłada się na defensywę, bo męczony w obronie przeciwnik, siłą rzeczy, nie będzie tak agresywny w ataku. Adebayo, do wyżej wymienionych liczb dokłada jeszcze po 3,9 asysty, 1 bloku i 1,4 przechwytu. Wiesz, czego potrzebuje, żeby zostać obrońcą roku? Niczego! Trzeba tylko zacząć o tym mówić i pisać, czyli robić mu dobry PR na tym polu. Nic więcej. To znaczy, nie my, niestety, tylko ci możnowładcy przedstawiciele mediów, tam w USA.

Kevin Durant. Znakomity gra sezon KD, swój siedemnasty (!) w NBA. Dużo mówimy o długowieczności LeBrona, o tym jak przesunął, ale też zamazał i zniekształcił sposób postrzegania tego, kiedy zawodowy koszykarz osiąga szczyt formy, ile on trwa i kiedy się kończy. 35-letni Durant też to robi. Nie zapominajmy, że w finałach 2019 roku zerwał ścięgno Achillesa, co przecież dla wielu przed nim, oznaczało początek końca kariery, albo po prostu koniec. W ostatnich dwóch tygodniach 34 punkty, 7 zbiórek, 7 asyst, 1,2 bloku. Do tego 60% z gry, 68% (!) za trzy punkty i 100% z linii (34/34). Piękne rzeczy!

Phoenix Suns. I pyk, właśnie wygrali swój siódmy z rzędu mecz i wskoczyli na trzecie miejsce na zachodzie. Cały czas bez Bradleya Beala. Nie wiem jak będzie to wyglądało, gdy Beal zadebiutuje w barwach Słońc. W teorii będzie to trzygłowy smok praktycznie niemożliwy do zatrzymania. To, co fanów Suns, powinno napawać optymizmem jest to, że ekipa Franka Volega nie gra swoimi liderami w stylu „mój ruch, Twój ruch”, tylko naprawdę stara się maksymalizować fakt, ile obaj skupiają uwagi rywali. Jeśli w to wszystko da się płynnie wkomponować Beala, to Suns będą ekstremalnie groźni.

Devin Booker. Jak już w Arizonie jesteśmy, to w niej pozostańmy. 28,9 punktu, 4,9 zbiórki, 8,4 asysty za ostatnie dwa tygodnie. Jakiej klasy strzelcem jest Book, to wiemy nie od dziś. Ale te asysty, to jest wielka rzecz dla całego tego projektu. To wiele mówi, jak Booker chce grać i jak (współ)liderować. Z zachowaniem proporcji, to jest coś, jak Steph Curry, który nie miał najmniejszego problemu, żeby dzielić szatnię z Durantem. To będzie kluczowe dla ewentualnego sukcesu tej ekipy.

Tyrese Haliburton. 28 punktów, 12 asyst, 3,8 zbiórki, 1 przechwyt. Do tego aż 27 celnych trójek w pięciu meczach, przy skuteczności 51%. Co więcej mogę tu dodać? Może to, że jak miałem okazję widywać go regularnie w Manili, to nie zrobił na mnie absolutnie żadnego wrażenia, jeśli chodzi o fizyczność. Cieniutkie nóżki, wąskie plecy. I to nie jest bynajmniej moja krytyka. Raczej komplementowanie talentu, bo to on, nie atletyzm (najwyraźniej), dają mu przewagi w NBA.

Obi Toppin. Jak już jesteśmy w Indianie, to odnotujmy fakt, że Obi Toppin wykazuje oznaki życia. 17 punktów (64% z gry), 3 zbiórki i 2 asysty, to nie jest nic monumentalnego, ale to bardzo dobry prognostyk na przyszłość. Pacers zapłacili za niego Knicksom dwa bloki rysunkowe i opakowanie plasteliny, więc nie mają żadnej presji, żadnego ryzyka związanego z tym, czy Toppin ostatecznie się w ich rotacji utrzyma, czy coś w niej będzie znaczył, czy nie.

LeBron James. Wydaje mi się, że to, co teraz robi LeBron, w pełni docenimy dopiero po latach. Po latach, w których nikt nawet nie zbliży się do zagrania dwóch dekad w NBA na poziomie nie schodzącym poniżej All-Star, a w większości nawet All-NBA. Wtedy zrozumiemy, jak było to wyjątkowe. Teraz, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, brakuje nam odpowiedniego dystansu i perspektywy czasu. 25,9 punktu, 7,4 zbiórki, 8,1 asysty, 1,7 przechwytu w ostatnich dwóch tygodniach. LeBron trafia w tym sezonie po 2,2 trójki na mecz, przy drugiej najwyższej w karierze zza łuku (39,2%), co w dalszej perspektywie, o ile taka jest w jego przypadku istnieje (nigdy nie wiemy, jak długo będzie chciał grać, co będzie go motywować na tym etapie życia i kariery), może jeszcze bardziej wydłużyć mu karierę. Siły nikt mu nie zabierze. Nią plus świetną pracą nóg, toruje sobie drogę pod kosz. Może nie na zawołanie, jak jeszcze parę lat temu, ale nadal często. Ten rzut, to będzie jego as w rękawie, wymiar jego gry, który czyni go nadal trudnym do krycia.

Sacramento Kings. Wygrali siedem z ostatnich dziewięciu meczów i wskoczyli na szóste miejsce zachodu (9:6). Mike Brown ma aż sześciu zawodników, którzy notują dwucyfrową liczbę punktów. Domantas Sabonis jest „koniem pociągowym”. Nie chciałbym mieć z nim nic wspólnego pod koszem. De’Aaron Fox, póki co, zalicza swój najlepszy w ataku sezon (29,9 punktu, 7 rzutów wolnych, 3,2 celne trójki na mecz, tylko 1,9 straty). Do tego 4,3 zbiórki, 6 asyst i 1,6 przechwytu. To nie jest skład na tytuł, ale po tylu latach kompromitacji, to jest dobra baza pod coś większego.

Minnesota Timberwolves. Wolves nie zwalniają tempa i nie biorą jeńców. Wygrali 8 z ostatnich 10 meczów, 11 z 13. Bilans 12:4 to drugi wynik w lidze (tylko za Bostonem).

Boston Celtics. No i właśnie czas ich tu wyróżnić. Najlepszy bilans w lidze (13:4), osiem wygranych w ostatnich 10 meczach. Prestiżowa, psychologiczna (?) wygrana z Bucks. Tylko kontuzje mogą sprawić, że ten sezon Celtics nie będzie dobry. Co mam na myśli? Top 2 na wschodzie, top 3-4 w skali ligi i przynajmniej druga runda w play-offach. Wiem, że oni sami celują tylko i wyłącznie w tytuł, ale jak sami dobrze wiecie, kwestia zdobycia lub nie zdobycia tytułu, to sprawa złożona.

Houston Rockets. Delikatnie wyróżnienie za to, że Ime Udoka przyszedł do tej organizacji i wyczyścił ją jak Augiasz stajnię, a niektórych, jak Piłsudski chwycił za mordy. Bilans 8:6, siedem wygranych w ostatnich 10 meczach. Podoba mi się to, że jednym z tych chwyconych za mordy był Jalen Green, który przez dwa lata nie grania, a hasania sobie w koszykówkę, w końcu zaczął być rozliczany za swoje boiskowe decyzje. Jak gra dobrze, to jest na parkiecie, jak popełnia błędy, to ląduje na ławce. Jestem przekonany, że przed podpisaniem umowy w Houston, Udoka dostał zapewnienie, że będzie miał wolną rękę, jeśli chodzi o prowadzenie tej ekipy. 21-letni Alperen Sengun w tym sezonie: 20,2 punktu, 9,1 zbiórki, 5,6 asysty.

Jalen Johnson. W trzecim sezonie w NBA wskoczył do pierwszej piątki Hawks i wygląda w niej nieźle. 14,1 punktu (5,6 rok temu), 7,3 zbiórki (4), 2,4 asysty (1,2), 1 blok (0,5) oraz 1,1 przechwytu (0,5). Do tego 59,4% z gry (49%) oraz 42,5% zza łuku (28,8%). Ma dopiero 21 lat, więc jeszcze może być o nim głośno. Świetnie, że coach Snyder znalazł dla niego rolę i minuty w rotacji Jastrzębi.

Ausar Thompson. 20-latek mógłby oddać połowę swojego atletyzmu a i tak zostać wyróżniającym się sportowcem. Nie wiem, co je i jak trenuje, ale ewidentnie robi to dobrze. 11,1 punktu, 9,8 zbiórki, 3,2 asysty, 1,8 bloku, 1,1 przechwytu. A wszystko to praktycznie tym, że jest od ludzi szybszy, silniejszy, zwinniejszy i wyżej skacze. Jak zechce do tego dodawać ciężką pracą poszczególne elementy gry, z poprawnym rzutem na czele, to będą z niego ludzie przez duże el.

– Na koniec sytuacja z minionej nocy, hasztag mnie śmieszy. Pod nieobecność Nikoli Jokica i Jamala Murraya, katami Los Angeles Clippers zostali ich byli gracze, bo niby kto inny, Reggie Jackson (35 punktów, 13 asyst, 5 zbiórek, 2 przechwyty) i DeAndre Jordan (21 punktów, 13 zbiórek, 5 asyst, 2 przechwyty, 1 blok). Tak, ten DeAndre Jordan, który od czterech lat nie ma nóg do grania, który był podatkiem, który zapłacili Nets za posiadanie Kevina Duranta i Kyrie Irvinga.

Oraz ten „memiczny” Reggie Jackson, który pod nieobecność Kawhi Leonarda, w finałach zachodu z Suns w 2021 roku, zdobywał dla Clippers po 20 punktów w serii. Był to jego trzeci w karierze mecze na poziomie 30+ punktów i 10+ asyst. Dwa wcześniejsze zaliczył w sezonie 2015-16 w Detroit Pistons. Naprawdę mnie to śmieszy. Tak, jak to, kiedy Paul George, również przeciwko Nuggets miał rzut na remis. Mógł trafić, albo nie trafić. No, ale to by było za łatwe, za zwykłe, za mało clippersowe. P.G. rzucił tak, że piłka utknęła między obręczą a koszem. Los Angeles Clippers na jednym obrazku, w jednej sekwencji.

Related Articles