Skip to main content

Dzień dobry! Zapraszam na całkiem słuszną porcję robaczywek. Dziś na warsztacie Giannis, Shaq, żona Kobe Bryanta (!), Doc Rivers oraz parę innych postaci i wydarzeń.

Giannis Antetokounmpo. Pisałem i mówiłem wiele razy, że świadomie lub nie, najczęściej nie, do różnych zawodników przyjmujemy różne kryteria oceny. W nierówny sposób chwalimy i krytykujemy różnych graczy za podobne zdarzenia i zachowania. Giannis jest tego dobrym, a może i najlepszym przykładem. Latem tamtego roku, gdy zwolniono coacha Budenholzera, jeśli wierzyć źródłom, a czemu by tego nie robić, Giannis nie był za zatrudnieniem w Bucks Nicka Nurse’a. Zatrudniono Adriana Griffina, trenera debiutanta, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Konsekwencje te były takie, że młody trener chciał zaznaczyć swoją obecność. Zaczął trochę majstrować przy defensywnych schematach (ofensywnych też trochę), które w tym konkretnym składzie personalnym, nie miały szans na większe powodzenie. No i się zaczęło. Giannis zaczął dawać wyraz swoich frustracji. A tu coś „między wierszami” w wywiadach, a tu „coś” na boisku. Był mecz w Bostonie, po którym było wiadomo, że Griffin przegrał sobie Giannisa, a tym samym cały zespół. Giannis miał zejść z boiska i niby zszedł, ale zaraz sam siebie wstawił do gry. Griff musiał odejść. Pomyśl też o tym – masz w składzie swojego brata, który jest w NBA najprawdopodobniej tylko dlatego, że jest Twoim bratem. A już na pewno w tej konkretnej drużynie ma miejsce,bo ma brata na poziomie MVP. I zmień teraz Giannis na LeBron czy Westbrook i pomyśl czy tak samo byśmy patrzyli na wydarzenia w Milwaukee. Mam wrażenie, że wizerunkowo zbyt dużo uchodzi Giannisowi płazem. Szczególnie w tym sezonie, w którym jego mowa ciała, mówiąc delikatnie, bywa czasem nawet naganna moim zdaniem.

Shaquille O’Neal, Vanessa Bryant. Nie spodziewaliście się takiej pary, co? Po śmierci Kobe Bryanta na światło dzienne zaczęły wychodzić różne niesamowite historie z nim związane. Opowiadali je byli koledzy i rywale z boiska. O szalonym reżimie treningowym, o motywacjach, o życiu, o wielu innych rzeczach. Do internetu zaczęły trafiać materiały, które albo wcześniej nie były publikowane, albo nie dostawały należytej im atencji. Mam takie wrażenie, że w ostatnim czasie jednak, postaci Bryanta ludzie trochę używają jako wytrychu do zamykania różnych dyskusji, do podkręcania własnych historii, do świecenia światłem odbitym. Na początku lutego odbyła się ceremonia odsłonięcia pomnika Kobe’ego. Pierwszego z trzech. Ten pierwszy przedstawia Bryanta z uniesionym palcem wskazującym prawej dłoni. To uchwycony moment z 2006 roku, kiedy Kobe zdobył 81 punktów. Jeśli nie podoba Ci się akurat ta poza, jedna z wielu charakterystycznych póz, które można by wybrać z kariery Bryanta, to…masz problem, albo raczej „ciężkie gówno.” Bo tę pozę wybrał sobie sam Kobe. Tak twierdzi Vannessa Bryanta, wdowa. Nie chodzi mi o to, że podejrzewam ją o kłamstwo. Wcale nie o to chodzi. Chodzi tylko o to, że skoro oficjalnie wybrał to sam Kobe, jak twierdzi wdowa po nim, to jakiekolwiek kwestionowanie wyglądu tego monumentu, mija się z celem, i chyba nawet jest nie na miejscu. Bo jak się dowiedzieliśmy – kształt pomnika namaścił sam Kobe. Nie zgadzam się z taką retoryką. A to „ciężkie gówno” to już można było sobie darować. To nie był czas, ani miejsce na takie zbitki. A sam pomnik? No jak akurat mam troszeczkę twardej kupy z nim związanej. Pani wybaczy, pani wdowo.
A teraz Shaq. Wierzę w to, że jeszcze za życia Bryanta ich konflikt z młodości został wyjaśniony i wybaczony. Z obu stron. Wierzę też, gdy Shaq w superlatywach wypowiada się o postaci Kobe’ego, jego roli przy zdobyciu trzech tytułów razem. Nie wierzę jednak, gdy Shaq mówił ostatnio, w jakiś podcaście, które swoją drogą zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, że ten ich konflikt z lat młodzieńczych w Lakers, to była jego zaplanowana, długofalowa strategia, żeby Bryanta motywować, hartować, przez co przygotowywać go na trudy walki o tytuły. Nie wierzę i już. Myślę, że Shaq dorabia sobie ideologię do tego wszystkiego. Bo przecież było tak – Shaq, samiec alfa, nie chciał bez walki oddać szatni szczeniakowi, który też chciał być samcem alfa (i w końcu nim został). Jestem więcej, niż pewny, że gdyby obaj mogli cofnąć czas i jeszcze raz przejść przez swoje kariery, to ich relacje w Lakers byłyby zgoła inne i pewnie jeszcze by razem wiele wygrali. Jestem też więcej, niż pewny, że Shaq żałuje tych zmarnowanych na konflikty lat. Kobe, gdy żył, pewnie też, Ale nigdy nie uwierzę, że te wszystkie utarczki z ich początków razem, to był napoleoński plan Shaqa. Może się mylę, ale nie wierzę.

Ring of Honor. W dniach 11-12 stycznia w Chicago odbyła się ceremonia, chyba pierwsza z wielu, upamiętniająca wielkie osobowości w historii klubu Bulls. Wyróżniono m.in. cały skład Byków z legendarnego sezonu 1995-96, w którym drużyna prowadzona przez Michaela Jordana wygrała 72 mecze w sezonie regularnym, a potem zdobyła mistrzowski tytuł. Robaczywki mam tutaj dwie, a nawet trzy. Pierwsza dla Michaela Jordana i Scottie’ego Pippena. Nie pojmuję i nie przyjmuję żadnych usprawiedliwień tych dwóch, jakże ogromnych nieobecności. Jordan chociaż nagrał wideo, Pippen nie. Ale to i tak nic nie zmienia. Jordan mówi w nagraniu, że przykro mu, że nie mógł być tego dnia w Chicago. Co to znaczy, że nie mógł być? Chcesz mi powiedzieć, że Ty, Michael Jordan miałeś „coś do zrobienia” akurat tego dnia? Co mogło być równie ważne, a nawet ważniejsze? OK, jest parę rzeczy w życiu, które dałoby się postawić wyżej tego wydarzenia, ale pewnie wiedzielibyśmy o tym, gdyby faktycznie „coś” stanęło na jego drodze. Jak jesteś pierniczonym GOATem Michaelem Jordanem, to Ty układasz terminarze, a ludzie się do nich dostosowują. Nie odwrotnie. Konflikt z Pippenem? No dobrze, to można było przyjechać i siedzieć po przeciwległych stronach i słowem się do siebie nie odezwać. Swoją drogą nieobecność Pippena, to nie tylko pokłosie zwichniętych relacji z Jordanem. Nie zapominajmy, że w 2021 roku Pippen, przy okazji promocji swojej książki, zaczął bawić się w rewizjonizm historyczny. Były gwiazdor Bulls chodził po stacjach telewizyjnych oraz radiowych i gadał różne głupoty. Na przykład o tym, że w 1994 roku, w trzecim meczu play-offs, w drugiej rundzie z Knicks. To ten mecz, w którym Toni Kukoc dał Bykom wygraną. Zdaniem Pippena, decyzja Phila Jacksona, żeby ostatni rzut powierzyć w białe dłonie Chorwata Kukoca, a nie czarne dłonie Pippena, była decyzją rasistowską.
Druga robaczywka dla troglodytów bez klasy, którzy buczeli podczas upamiętniania postaci Jerry’ego Krause. Były architekt składów Bulls zmarł w 2017 roku, w wieku 77 lat. W tym samym roku, już po śmierci, włączono go do Hall of Fame. Honory odbierała tego dnia jego żona Thelma Krause. Fani Bulls, zamiast odpuścić ten jeden raz, nie skorzystali z prawa do milczenia. Wyszło obrzydliwie!
I tu pojawia się trzecia robaczywka, wynikająca z drugiej. Wędruje ona do ludzi z internetu, którzy, gdy tylko zobaczyli „incydent” z Chicago, ostro ruszyli komentować, że to wina Jordana i serialu „The Last Dance”. To jest klasyczne „powiedz mi, że nie masz pojęcia o historii NBA, bez mówienia mi, że nie masz pojęcia o historii NBA”. Serial oczywiście nie pomógł w ocieplaniu wizerunku Krause’ego, który został pokazany tam, jako zimny flejtuch, który może i na koszykówce się znał, ale to on przecież pojął decyzję, że co by się nie działo w sezonie 1997-98, to Byki nie wrócą w swoim pierwotnym składzie. Fakty są takie – fani Bulls mieli otwarty konflikt z GMem Byków przez bardzo długie lata. Serial tylko przypomniał, a nie odkrył, dlaczego sezon 1997-98 nazywany był „ostatnim tańcem”. Wiem, że o zmarłych nie powinno się mówić źle, ale nie zapominajmy, że Krause uchodził za konfliktowego chama, który nie szanuje ludzi. Owszem, pomógł zbudować sześć mistrzowskich drużyn, ale tę ostatnią postanowił rozbić, bez względu na wynik, a przecież ta drużyna wygrała ostatecznie mistrzostwo.

Jordan Poole. Liczby, to tylko liczby. Na przykład takie, jak 33,3% z gry w lutym, 29,6% za trzy punkty. Nie trzeba jednak statystyk, żeby dostrzec, że z tym chłopakiem coś jest nie tak.

Washington Wizards. Koszykówka nie nadająca się do oglądania.

DeAndre Ayton. Nie dojechał na mecz Blazers, w Portland, bo na drogach w mieście pojawiła się tzw. „szklanka”. Wymówka, że nie idę do pracy, bo „szklanka”, może przejść jak pracujesz, dajmy na to, na kasie w supermarkecie, albo w jakiejś hurtowni. Ale jak jesteś zawodnikiem NBA, to masz narzędzia, Twoi pracodawcy też je mają, żeby zawczasu zadziałać i dostarczyć Twoje drogie ciało do hali całe i zdrowe. Podejrzewam, że środkowy Blazers wyprowadził z garażu swoje sportowe auto na letnich oponach, które zaczęło mu się ślizgać. A, że do meczu było blisko, to mu powiedzieli, żeby został sobie w domu i nie przeszkadzał w tankowaniu. Osobna robaczywka dla Aytona za słowa, że jest „max” graczem i nie ma nic nikomu do udowodnienia. Twierdzę, że jest dokładnie odwrotnie. Twierdzę też, że ten max, podpisany jeszcze w Phoenix (via Indiana) już drugi raz się mu nie powtórzy.

Carmelo Anthony. Twierdzi, że Nuggets dali Nikoli Jokicowi jego numer #15, żeby „przykryć” jego osiągnięcia dla klubu z Denver. Wiesz, że ja lubię logikę i logiczne myślenie. Szukając logiki tutaj, trzeba by uznać, że Melo twierdzi, iż Nuggets, gdy wybierali Jokica z 41 numerem draftu 2014 roku, byli przekonani, że Serb będzie na tyle dobry, żeby być w stanie „przykryć” bądź co bądź wcale niemało dla tego klubu. Zuchwała teza. Logika płacze, fakty padają na kolana.

Doc Rivers. „Czarny Wałęsa” znów w natarciu. Doc twierdzi, że wiedział, iż James Harden będzie błyszczał w Clippers, że drużyna z Los Angeles z nim w składzie będzie dobra.
Przy okazji – na przyszłość chciałbym zobaczyć w NBA jakąś „Doc Rivers rule” odnośnie bycia, albo raczej nie bycia, trenerem w Meczu Gwiazd. Przychodzi do Milwaukee Rivers (to nie jest początek dowcipu) nie robi tam nic, i zostaje trenerem Wschodu. Jeśli nie Joe Mazzulla, który prowadził Wschód rok temu, to powinni byli dać to wyróżnienie Nickowi Nurse’owi czy Thibsowi. Komuś, kto był ze swoją drużyną większość sezonu, a nie przyszedł na gotowe i jeszcze nie wygrywał.

Kolejna robaczywka dla Riversa za wrzucanie swoich graczy „pod autobus”. Tuż przed przerwą na All-Star Weekend Bucks przegrali ze zwłokami Memphis Grizzlies. Doc po meczu powiedział, że niektórzy jego gracze mentalnie byli już w Cabo, czyli na wakacjach. Nie będę teraz prowadził śledztwa czy chodziło mu o Cabo Verde, Cabo San Lucas czy inne Cabo. Chodzi o to, że drużyna z mistrzowskimi aspiracjami nie może przegrywać z grupą debiutantów, zadaniowców i ludźmi na 10-dniowych kontraktach. Bucks powinni byli wygrać z tamtymi Grizzlies nawet będąc mentalnie w Cabo.

All-Star Game. Mnie to dziwi, wiesz? Mnie to dziwi, że zawodnicy NBA, gwiazdy tej ligi, które w obecnych czasach mają ludzi od wizerunku, od finansów, od odżywiania, od wszystkiego niemal, tak zatraciły poczucie…sam nie wiem czego – dobrego smaku? Poczucie, że oddają kał do własnego gniazda? Poczucie, że jakość tego eventu, to też ich własna jakość? Przynajmniej jakaś tam jego część. Mecz Gwiazd był farsą. Kolejny rok z rzędu zresztą. Tak, to ja byłem, nadal jestem orędownikiem obniżenia oczekiwań wobec całego weekendu. Moje oczekiwania rokrocznie są bardzo nisko zawieszone. Mimo to, tegoroczny Mecz Gwiazd nawet tego nie pokonał. Czy to jest do naprawienia? Nie wiem. Bo z jednej strony farsa na boisku, a z drugiej strony finansowy sukces. Również sukces jeśli chodzi o odsłony, kliknięcia, oglądalność. Więc może nie ma czego usprawniać? Bo dopóki pieniądze i oglądalność będą się zgadzać, dopóty nie będzie palącej potrzeby, żeby coś zmieniać. Tak bardzo nie kupuję argumentu, że w meczu bez stawki zawodnicy muszą przede wszystkim zadbać, żeby nie odnieść kontuzji. Przecież wychodząc spod prysznica można, odpukać, skręcić nogę. Można wyjść z garażu przy domu w Portland i pośliznąć się na „szklance” i się potłuc. Nie oczekuję walki na poziomie game 7, ale fajnie byłoby zobaczyć jakiś tam poziom zaangażowania. Poziom, od którego można by mówić, że oglądamy mecz, a nie… sam nie wiem co. Możesz się ze mną nie zgodzić, ale ja tutaj trochę winię LeBrona. Teraz, to już się pewnie nie wydarzy, bo LeBron ma już swoje lata i swoje nawyki, które sprawdzały się przez lata, ale myślę, że gdyby LeBrona dał sygnał w szatni, żeby grać, to by grali. Dla mnie barometrem nastrojów i podejścia do tego meczu są Jokic i Doncic. Ludzie z Bałkanów, jak być może wiecie, są pierwsi do zabawy, ale gdy trzeba, też pierwsi do walki. Gdy nie ma sygnału do walki, obaj wchodzą w tryb zabawy i przechodzą sobie obok ASG na gigantycznej wy…ebce. Wybacz mój język. W Canal Plus Sport mówiłem, a Szymon Szewczyk się ze mną zgodził, że przecież zawodnicy mogliby z powodzeniem udawać, że bronią, że są zaangażowani. I tu nie chodzi o oszukiwanie. W filmach walki aktorzy markują czasem ciosy, ale robią tak, że przypomina to normalną walkę. W koszykówce też tak się da. Wystarczy chcieć.

Jeśli chodzi o skills challenge, to w obecnym kształcie jest on do zaorania. Do zaorania jest też oszukiwanie, lub nieumiejętność rzetelnego oceniania wsadów. Jeśli chodzi o same wsady, to „problemem” jest to, że od jakichś dwóch dekad, równolegle do koszykówki, rozwija się jej odnoga, czyli profesjonalne dunkowanie. Im lepsi w swoim fachu są profesjonalni dunkerzy, tym bardziej zachwiany mamy odbiór tego, co z piłką są w stanie zrobić regularni koszykarze. Chwała dla Maca McClunga za znakomite wsady, ale robaczywka dla NBA, która drugi rok z rzędu ma go za małpę w zoo, najemnika od wsadów, który dostaje kontrakt, nawet nie od drużyny NBA, żeby tylko móc wystąpić w tym konkursie. Dajcie chłopakowi pograć w koszykówkę! I tutaj też mały przytyk znów w stronę LeBrona. Gdy był w swoim prime celowo opuszczał te konkursy, a tuż po nich, lub tuż przed, przez wiele lat, trollował koszykarski świat, niesamowitymi dunkami z treningów, meczów gwiazd, czy innych miejsc. Jakby chciał pokazać i powiedzieć „patrzcie, jakbym chciał, to bym to wygrywał, ale nie chcę i to wam musi wystarczyć.” Kiedyś gwiazdom, zawodnikom dobrym, z pozycją w lidze zależało na tym konkursie. Z czasem stał się eventem dla ludzi będących niejednokrotnie jedną nogą poza rotacją własnej drużyny, albo nawet poza NBA. Zobaczyłby człowiek takiego Ziona w tym konkursie. Albo Moranta.

Dla hejterów obecnej koszykówki. Szczególnie pod informacjami na temat jakiegoś rekordu. Że dziś to nic nie znaczy, bo nie bronio, bo tylko rzucajo, bo im się nie chce, bo kiedyś, to grali z uporem i finezją (!), a teraz te gwiazdki, to tylko się stroją. Jakby mi się coś nie podobało, to bym tego zwyczajnie nie śledziło, a już na pewno nie komentowałbym z taką pasją.

Dla hejterów Jeremiego Sochana. Zawsze, dosłownie zawsze, gdy coś pojawia się na temat Sochana, czy to zagrany mecz, czy jakaś pozaboiskowa inicjatywa. Zawsze, ale to zawsze znajdzie się przynajmniej jeden, taki kompletnie z pupy komentarz. A to, że się nie nadaje, a to że brakuje mu tego, czy tamtego. A to, że nie jest Polakiem, to już standard. Dziwię się ludziom, że nie szkoda im czasu.

Related Articles