Z dużej chmury mały deszcz – tak można w telegraficznym skrócie podsumować sobotnią galę UFC 304 w Manchesterze.
Wielkiego rozczarowania poziomem widowiskowości gali – aż osiem z czternastu pojedynków rozegrało się na pełnym dystansie, w tym siedem kolejnych – nie ukrywał podczas konferencji prasowej Dana White. Wściekły sternik UFC zapowiedział, że nigdy więcej nie będzie bawił się w zwiększanie kwoty bonusów – na okoliczność gali w Manchesterze podwoił je – bo nie ma to przełożenia na intensywność walk.
Nie znaczy to jednak, że nikt nie zasłużył na wyróżnienie. Co to, to nie! Kapitalną formą w karcie głównej wydarzenia błysnął Paddy Pimblett, który koncertowo rozprawił się z zaprawionym w bojach Kingiem Greenem. Brytyjczyk udusił Amerykanina trójkątem. W ten sposób cieszący się gigantyczną popularnością na Wyspach “Baddy” wyśrubował swoją serię zwycięstw w UFC do sześciu, przedzierając się do czołowej piętnastki rankingu wagi lekkiej.
W co-main evencie wydarzenia tymczasowy mistrz kategorii ciężkiej Tom Aspinall potrzebował jednej li tylko minuty, aby znokautować w rewanżu Curtisa Blaydesa. Obronił tym samym po raz pierwszy tymczasowy tron.
Brytyjczyk stawia teraz sprawę jasno – interesuje go wyłącznie pojedynek o prawowity pas, który nadal – pomimo iż w akcji nie był widziany od kilkunastu miesięcy – dzierży Jon Jones. Migający się jak zły od walki z Tomem Aspinallem Amerykanin – mający zresztą w tym wsparcie Dany White’a – powróci do akcji najprawdopodobniej przy okazji listopadowej gali w Nowym Jorku, tam mierząc się ze Stipe Miociciem. Starcie to jest o tyle paradne, że Miocić w glorii zwycięzcy nie był widziany od, bagatela, czterech lat! Nie brak zresztą po sobotniej gali głosów, że UFC powinno anulować to zestawienie, do walki z Jonesem desygnując Aspinalla.
Nie lada niespodziankę w walce wieczoru wydarzenia sprawił Belal Muhammad. Gremialnie skreślany Amerykanin – był wyraźnym bukmacherskim underdogiem – “zajechał” presją, agresją, boksem i zapasami dotychczasowego mistrza wagi półśredniej Leona Edwardsa. Muhammad wygrał decyzją sędziowską w stosunku 2 x 48-47, 49-46, rozsiadając się na mistrzowskim tronie.
Amerykanin nie walczy może szczególnie efektownie – dość powiedzieć, że z ostatnich dziesięciu zwycięstw aż osiem odniósł na punkty – ale oddać mu trzeba, że determinacji i wiary w siebie nigdy mu nie brakowało. Skreślany przez ekspertów większych i mniejszy, nierzadko wyśmiewany przez fanów, kroczył długą, krętą i wyboistą drogą, którą doszedł na sam szczyt.
Miło eskapady do Manchester nie będą wspominać polscy zawodnicy. Łukasz Brzeski przegrał już w pierwszej rundzie z Mickiem Parkinem przez nokaut. Polak wyraźnie ustępował Brytyjczykowi pod względem mocy w uderzeniach.
Większy opór postawił Modestasowi Bukauskasowi Marcin Prachnio. Polak miał nawet Litwina dwukrotnie na przysłowiowym “widelcu”, ale nie potrafił okiełznać morderczych żądzy, tak szalenie szukając skończenia, że kończył na plecach. Ostatecznie przegrał przez poddanie w trzeciej rundzie.