Pięć czerwonych kartek, kapitalne obrony Andreasa Wolffa, seryjnie marnowane karne przez gospodarzy, dramatyczna kontuzja kluczowego rozgrywającego i gorąca atmosfera na hali w Płocku. Ten pojedynek miał wszystko, a może i więcej. Orlen Wisła była tak bardzo blisko, ale kończy jak zawsze – druga.
Z tego spotkania można było czerpać garściami. Orlen Wisła Płock była głodna, jak nigdy. Przez cały sezon ani razu się nie potknęła, nie licząc minimalnej porażki z Vive. Zasady były proste – trzeba było wygrać co najmniej dwiema bramkami, bo to dawało upragniony tytuł po 10 latach bycia za plecami Vive. Kluczem miała być żelazna defensywa, szybki doskok i zatrzymanie głównego reżysera – Alexa Dujszebajewa. I to się długo udawało. Kilka tych rzeczy udało się zrealizować. Nie poszalał sobie na skrzydle Dylan Nahi, który był fatalny albo i gorzej. Michał Olejniczak i Szymon Sićko także zagrali poniżej swoich możliwości. Łomża Vive była absolutnie do ukąszenia, ale miała w bramce Andreasa Wolffa, bohatera tego meczu i ewidentnego MVP. Drugi najważniejszy element to rzuty karne. Podczas gdy Arkadiusz Moryto trafił 5/5, Płock zmarnowali ich aż sześć… wszystko zakończyło się konkursem karnych, chociaż kielczanie świętowali już wcześniej, ale takie zasady są przy remisie. Wszyscy pokonali Morawskiego i mogli się cieszyć już definitywnie z 11. tytułu mistrzowskiego z rzędu.
Od pierwszych sekund było zauważalne, jak ogromną wagę i napięcie ma to spotkanie. Już w 35. sekundzie mecz skończył się dla ważnego obrońcy Wisły, Mirsada Terzicia. 38-latek wyleciał z boiska za uderzenie łokciem, czy też ramieniem Alexa Dujszebajewa. Zawodnicy po tym faulu starli się ze sobą i zaczęli szarpać. Nie zrobił tego specjalnie, ale był to atak bardzo niebezpieczny. Wisła Płock nie wybiła się z rytmu, nie wpłynęło to negatywnie na zespół. Co rusz przebijał się Siergiej Kosorotow, z którym goście nie mogli sobie poradzić. Tałant Dujszebajew próbował zaskoczyć i wymyślił taktykę na dwóch obrotowych – z Tomaszem Gębalą oraz Arciomem Karalekiem. Polak dochodził do sytuacji, ale celność miał fatalną. Nabijał tylko Morawskiemu statystyki i to z czystych sytuacji. Bramkarz gości, Andreas Wolff, od razu dobrze wszedł w mecz. Po 15 minutach miał na koncie dwa obronione karne i inne udane interwencje. Do siódemki podszedł Przemysław Krajewski i… trafił bramkarza w głowę. Dostał za to czerwoną kartkę.
Wolff cały czas bronił i utrzymywał Vive przy życiu. Vive, które grało nieporadnie, notując w całej pierwszej połowie aż siedem strat. Wiślacy mieli taką stratę tylko jedną, oddali za to dwa razy więcej strzałów celnych na bramkę (24:12), a wynik do przerwy to 12:10. Powinno być co najmniej kilka bramek przewagi więcej. To tylko pokazywało w jakiej wybitnej dyspozycji był Wolff, który raz nawet popisał się imponującą, podwójną obroną. Ale na kolegów liczyć nie mógł, nawet po takim czymś Dylan Nahi spudłował w prostej sytuacji. Jednym z nielicznych, który radził sobie z bramkarzem z Kielc był kołowy Abel Serdio. W całej pierwszej połowie sędziowie pokazali aż cztery czerwone kartki. Miguel Sanchez Miguallon boleśnie uderzył otwartą dłonią w twarz Kosorotowa i nie mogło być innej decyzji niż czerwo. Minutę po tej akcji Wisła straciła trzeciego zawodnika, tym razem za faul wyleciał z boiska Leon Susnja. Pierwsza połowa była kosmiczna.
W drugiej gospodarze byli już prawie w niebie. Grali wyraźnie lepiej i skuteczniej, a w pewnej chwili prowadzili 15:11 i wtedy Mihić miał idealną okazję, żeby zrobić z tego +5. Tyle, że w kontrze postanowił lobować wielkoluda z Niemiec i się ośmieszył. Wolff tylko stanął i sięgnął piłkę. W tym momencie wkradł się festiwal nieskuteczności z obu stron. To była chwila, którą Wisła powinna wykorzystać i zbudować przewagę, ale trafił tylko raz Abel Serdio na 16:11. Chwilę wcześniej z boiska wyleciał Tomasz Gębala za chyba najbardziej niebezpieczny atak tego meczu, dostał nawet niebieską kartkę za wyjątkowo brutalne zagranie. Ale wtedy… uruchomił się Alex Dujszebajew i poderwał drużynę dwoma trafieniami z rzędu w naprawdę trudnym momencie.
Ważna dla przebiegu meczu była tez kontuzja, jakiej doznał środkowy rozgrywający Niko Midegia. Źle postawił stopę i nie był w stanie grać, a bez niego ataki Orlen Wisły wyglądały dużo biedniej. Licznik zatrzymał się na kilka minut przy 16:13. Dujszebajew i Olejniczak zrobili w krótkim czasie błąd kroków, a Dylan Nahi zgubił piłkę. I jak tego można było nie wykorzystać? No właśnie… Wiślacy w 15 minut (od 38. do 53.) rzucili tylko jedną bramkę w ataku pozycyjnym i jedną z karnego. W taki sposób nie dało się wygrać. Kolejny bardzo ważny moment tego spotkania to akcja, gdy Dylan Nahi po obronie Morawskiego rzucił się na piłkę i podał ją zewnętrzną częścią dłoni (!) do Moryty, a ten trafił na pustaka. Wiślacy zawalili jeszcze trzy karniaki w ostatnich 13 minutach, ale poderwali się po rzucie Fernandeza na 20:19. Ostatnią bramkę rzucił Moryto z karnego i pokazał, jak należy je wykonywać. Przy stanie 20:20 mieliśmy już opisany wyżej konkurs karnych.
Vive zostało mistrzem, ale łatwo nie było. Udało się wygrać po naprawdę legendarnym meczu, bo pewnie za kilka lat dotrze do nas co to były za zawody. Takiej dramaturgii nie było od lat.