W odpowiedzi na tytułowe pytanie, możemy od razu napisać, że na pewno nie Luna. Polska propozycja na Eurowizję 2024 odpadła w półfinałowych przedbiegach. W sobotę więc naszej reprezentantki nie zobaczymy i nie usłyszymy. Faworytem 68. Konkursu Piosenki Eurowizji jest Chorwacja z piosenką „Rim Tim Tagi Dim”.
Zanim o faworytach, nie sposób nie wspomnieć o naszej kandydaturze. W ostatnich dwóch latach udawało nam się docierać do finału. Krystian Ochman z piosenką „River” zajął przyzwoite 12. miejsce. Rok temu Blanka z popowym przebojem lata „Solo” była 19. Trudno mówić o sukcesie, ale uniknęliśmy kompromitacji, jaką były poprzednie występy – Rafała Brzozowskiego z „The Ride”, Tulii z „Fire of Love” czy Gromee’go i Lukasa Meijera z „Light Me Up”. Żadna z tych piosenek nie awansowała do finału i niestety po dwóch latach emocjonowania się sobotnim występem Polaka, wracamy do czasów, gdy już po półfinale mamy wolne.
Czy to zaskoczenie? Raczej nie, skoro od dawna nie potrafimy wysłać do Europy naprawdę wartościowej lub chociaż ciekawej z punktu widzenia show propozycji. Chlubnym wyjątkiem dwa lata temu był Ochman, ale i to nie wystarczyło na TOP 10. Tegoroczna propozycja nie była wyłaniana w drodze krajowych eliminacji z głosowaniem widzów, jak Blanka rok temu. To kilkuosobowe jury wyłoniło Lunę. Jeśli to była faktycznie najlepsza z kandydatur, to strach pomyśleć, co prezentowali pozostali.
O Lunie wiadomo tyle, że to 25-latka, która jest córką właściciela dużej firmy z branży przetwórstwa spożywczego. Z tego powodu stała się bohaterką memów z keczupem, koncentratem pomidorowym itp. Niestety, nie uwiodła wokalem, a jej półfinałowy występ nie bez przyczyny został wyciszony do granic słyszalności głosu piosenkarki. Samo przedstawienie sceniczne z dominującymi wieżami szachowymi również nie zachwyciło, abstrahując już od lingwistycznych wątpliwości – wieża szachowa to po angielsku „Rook”, a nie „Tower”, więc nawiązanie do tytułu piosenki jest tutaj wątpliwe.
Luna nie ma w sobie wdzięku i urody Blanki, jej piosenka nie jest tak rytmiczna, a sama wykonawczyni ma wyraźne problemy z czystym śpiewaniem. Doprawdy trudno się dziwić, że nie obejrzymy jej w finale. Z drugiej strony część mediów próbuje zakrzywiać rzeczywistość, pisząc o znakomitym występie Polki w półfinale. Nic dziwnego – Luna obnosiła się ze wsparciem dla osób LGBT, pozowała z tęczową flagą, więc z miejsca stała się ulubienicą części dziennikarzy, niezależnie od walorów artystycznych. W końcu w plemiennej, podzielonej na pół Polsce, nie ma miejsca na rozsądek – trzeba siepać na lewo bądź prawo, w zależności od punktu siedzenia.
Zostawmy więc Lunę, bo pewnie prędko znów o niej nie usłyszymy. O kim zaś usłyszymy najprędzej? Bukmacherzy widzą kilku faworytów, ale największe szanse dają propozycji chorwackiej. Baby Lasagna to właściwie Marko Purisić, który zaprezentuje żwawy, rockowy utwór „Rim Tim Tagi Dim”, opowiadający historię chłopca, który opuszcza swoją wioskę, by wyruszyć w świat. Ludowe stroje, mocna muzyka i prawdziwe show na scenie – czy to przepis na sukces? Niewykluczone.
W 2022 roku przepisem na sukces była jednak… polityka. Ukraina wygrała 66. Konkurs Piosenki Eurowizji przede wszystkim dlatego, że kilka miesięcy wcześniej została zaatakowana przez Rosję. Kalush Orchestra z piosenką „Stefania” w innych okolicznościach nie miałaby większych szans na zwycięstwo. W tym roku sporo głosów w podobny sposób może otrzymać Izrael, choć oczywiście nie brakuje również przeciwników tego kraju i jego działań w Strefie Gazy. Ba, były nawet głosy, że Izrael należy wykluczyć z tegorocznej Eurowizji, a podczas półfinałowego występu w Malmoe Eden Golan była zagłuszana gwizdami i buczeniem publiczności. Mimo wszystko jej piosenka „Hurricane” jest w ścisłym gronie faworytów. Warto dodać, że zarówno tytuł (początkowo „October Rain”) jak i tekst piosenki musiał być zmieniony, bowiem budził polityczne skojarzenia. Cóż, złośliwie można skonkludować, że skoro to Hurricane, a nie Harry Kane, to szansa na zwycięstwo jest.
Wysoko stoją notowania Szwajcarii. Jeśli ktoś lubi doszukiwać się polskich wątków, to piosenkę „Code” wykonywaną przez Nemo, współprodukowali Polacy – Wojciech Kostrzewa i Nikodem Milewski. A Nemo to dokładnie Nemo Mettler, raper i piosenkarz, który uważa się za osobę niebinarną, to jest o nieokreślonej płci. Co oczywiste, zapewni mu to sporo kontrowersji, tak potrzebnych przy tego typu konkursie.
Gdyby kierować się wyłącznie odsłuchami utwory na platformie Spotify, to za faworyta należałoby uznać Joosta Kleina z Holandii, ze swoją skoczną piosenką „Europapa”. Utwór odnosi się do wspomnień z młodości samego wykonawcy, który w młodym wieku stracił swoich rodziców. Jednocześnie można w nim łatwo znaleźć bardziej uniwersalne nawiązania do współczesnej Europy, jej problemów i ścieżki, jaką w przyszłości powinna podążać.
W czołówce kandydatów do eurowizyjnego sukcesu są jeszcze Francuzi – Slimane to piosenkarz algierskiego pochodzenia, który wykona w sobotę balladę „Mon amour”. Jeśli ktoś myśli, że takie utwory nie mają szans na Eurowizji, to przypominamy tylko, że w 2017 roku konkurs wygrał Portugalczyk Salvador Sobral z operowym wręcz wykonaniem „Amar pelos dois”. Dwa lata później Holandię do wygranej poprowadził Duncan Laurence z „Arcade” – podobna historia. Eurowizji przyklejono, nie bez powodu zresztą, łatkę festiwalu kiczu, przaśności, podlanego politycznym i ideologicznym sosem. Naprawdę rzadko jednak zdarzają się zwycięzcy z kiepskimi utworami, bez zdolności wokalnych. Zresztą, nawet zeszłoroczna zwyciężczyni, Loreen z piosenką „Tattoo” absolutnie nie wpisywała się w stereotyp eurowizyjnej żenady, choć jej propozycja do złudzenia przypominała tę z 2012 roku pt. „Euphoria”, która notabene również dała jej zwycięstwo. Cóż, najwyraźniej Szwedzi znają receptę na muzyczny sukces i dlatego wraz z Irlandczykami mają po 7 triumfów w Eurowizji, podczas gdy my wciąż wracamy do 2. miejsca Edyty Górniak sprzed 30 lat, jak do meczu na Wembley.