Pierwszy dzień turnieju natchnął nas optymizmem, gdy pokonaliśmy gospodarzy. Drugi boleśnie sprowadził na ziemię. Serbowie znów pokazali siłę i spokój, a Izraelczycy wykonali kolejny krok w stronę awansu z grupy.
Finowie zagrali dzień wcześniej morderczy, przedłużony o dogrywkę mecz z Izraelem, ale to my wyglądaliśmy, jakbyśmy mieli ołowiane nogi. Ten mecz był tak jednostronnym widowiskiem, że próba wyciągnięcia z niego jakiś wartościowych wniosków mija się raczej z celem. Podopieczni Lassi Tuovi’ego zagrali koncertowe spotkanie. Trafili aż 17 razy za trzy punkty przy znakomitej skuteczności 44.7% (my tylko sześć trójek, przy skuteczności 28.6%). Aż 27 z 31 celnych rzutów z gry Finów było asystowanych. To był przyjemny dla oka, nowoczesny basket na tak, w wykonaniu Susijengi. Przegraliśmy każdą kwartę – pierwszą i czwartą różnicą 10 punktów. Żaden z naszych zawodników nie zdobył więcej, niż 8 punktów. Trafiliśmy łącznie tylko 16 rzutów z gry.
Nie załamujcie się. Nasz los nadal jest w naszych i tylko w naszych rękach. Nadal mamy szanse na awans. Takie normalne, póki co, całkiem normalne, a nie taki matematyczne, w których lubujemy się, bez względu na sport. Finowie rozbili nas różnicą 30 punktów, ale w dalszym ciągu oni mają za ten mecz jedną wygraną, a my jedną porażkę.
Parę spostrzeżeń z tego starcia:
– Mateusz Ponitka tworzy przewagi na kryjących go ludziach. Kładziesz to na szali. Na drugiej kładziesz przewagi kreowane przez Lauri’ego Markkanena. Która szala przeważy? A no właśnie.
– Miałem wrażenie, że w okolicach połowy trzeciej kwarty coach Milicic podjął „biznesową decyzję”, żeby już nie próbować za wszelką cenę gonić wyniku. Tego meczu nie dałoby się wygrać. Jeśli mam rację, to chwała mu za to. Przed nami jeszcze trzy ważne mecz, a porażka z Finami, jak brzydka by nie była, jest tylko jedną porażką. Przegrana po pięknym meczu walki też byłaby tylko przegraną. Finowie coś mogą powiedzieć na ten temat po spotkaniu z Izraelem.
– Dominik Olejniczak nie ma absolutnie żadnych koszykarskich umiejętności. Gdyby zamiast 208 cm wzrostu, miał 178 cm, to przewracałby hamburgery w jakimś fast foodzie. Nie wiem czy przypadkiem nie wolałbym w jego miejsce o 12 lat starszego Adama Hrycaniuka, który zna swoją rolę i poza nią nie wychodzi, a przede wszystkim zna swoje ograniczenia i walczy z nimi w czasie meczów o punkty.
– Za każdym razem jak Finlandia nas pokona, to słyszę „o wow, skąd to się wzięło? O co chodzi z tym fińskim basketem?”. To już nie jest żadne wow. Gdzieście byli ostatnią dekadę, jeśli to dla Was nadal wow?
– 18-letni Miro Little vs 23-letni Łukasz Kolenda. Miro wchodzi i gra, nikt nie mówi „o jejciu jaki on sympatyczny, taki młody, ma jeszcze tyle czasu”. Nie, on jest tu i teraz, Wchodzi jako pełnoprawny koszykarz tej kadry, a nie jako 18-letnia maskotka, tylko dlatego, że jest młody. Mam wrażenie, że u nas, przy okazji młodych, popełnia się jednocześnie dwa błędy. Z jednej strony za bardzo cackamy się z młodymi, zbyt długo jest nad nimi parasol ochronny, który w szerszej perspektywie tylko przeszkadza zamiast pomagać. Ale z drugiej strony, młodzi przez lata „kiszeni są na ławkach”, a trzymani na nich jako, cholera wie co, jakiś manifest w stylu – patrzcie, mamy młodych w kadrze. Nie korzystamy z nich, ale jakbyśmy chcieli, to możemy. Patrzcie, jak szybko „Kolendziak” stał się po prostu Kolendą. W wieku 23 lat jest się koszykarzem, bez przydomku młody. Owszem, jesteś nadal relatywnie młody. Ale bycie dobrym w tym wieku, to już nie jest żadne wow.
– Mieliśmy więcej strat (18), niż celnych rzutów z gry (16). To wiele mówi o tym występie.
– W tym meczu nie miało to znaczenia, ale Finowie dalej nie potrafią wykorzystać pełni talentu Markkanena. Nie nauczyli się jeszcze grać z nim jako liderem. Nadal podświadomie traktują go jak „kolejnego gracza.”
– Elias Valtonen, to by było prawdziwe złoto w naszej kadrze. Ależ by się przydał. A wiecie, że jest taki jeden Polak, który jest dość podobny w grze? Marcel mu na imię.
– Finowie trzymali po meczu ponad pięciominutową owację na stojąco od ponad 5000 fanów z Finlandii. Wzruszające obrazki!
Po występie za zaledwie sześć punków, odbudował się Sasu Salin, który zdobył 18 punktów (6/10 za trzy) i 6 asyst, 3 zbiórki i przechwyt.
Zapytałem go po meczu, czy jako znakomity strzelec, weteran z doświadczeniem, który ma świadomość swojej wartości, robi coś konkretnego po słabych meczach, żeby oczyścić głowę i być gotowym na kolejny występ.
Sasu powiedział mi, że nie przejmuje się słabymi występami, bo wie, że rzuty w końcu zaczną wpadać. Jedyny zarzut jaki ma wobec się za występ z Izraelem jest taki, że gdyby wpadło mu kilka rzutów, które zwykle wpadają, to Finowie pewnie wygraliby to starcie.
Postanowiłem podrążyć temat i zapytałem jak spędził wieczór, żeby odciąć się od słabego meczu.
Sasu powiedział, że razem z Petterim Koponenem wyszli na spacer po Pradze, podczas którego żartowali sobie (jak to oni) i gadali głupoty. „To tylko jeden mecz. Można przez chwilę być smutnym. Ale na turniejach nie ma na to czasu, bo za chwilę jest okazja, żeby się poprawić.” – powiedział.
Zapytałem też o coaching Tuovie’ego, który ma tendencje do nie zaczynania drugich i czwartych kwart starterami. Zrobił to też w dogrywce z Izraelem.
Sasu odpowiedział, że ufaj trenerowi i nie kwestionuje jego metod pracy. Jeśli według filozofii Tuovi’ego to najlepsze dla tej drużyny, to tak ma być.
W starciu Holendrów z Serbami każdy dobrze znał scenariusz, według którego sprawy miały się potoczyć, i każdy się na to godził. Tak to przynajmniej wyglądało z boku, a statystyki potwierdzają test oka. W meczu Serbów z Czechami można było spodziewać się tego kto to wygra, ale tutaj jedna ze stron nie godziła się na taki stan rzeczy. Po porażce z Polską Czesi bardzo chcieli sprawić niespodziankę i pokonać faworyzowanego rywala. Okoliczności byłyby idealne – po brzegi wypełniona piękna hala O2, znakomity doping, „eleganckie kobiety w pięknych tutaj toaletach, eleganccy mężczyźni – białe koszule, wspaniałe krawaty, a jednak nie będzie radości. Tu już przygotowane za mną wielkie przyjęcie, miały być szampany…” – dziękuję, panie Tomaszu.
Serbowie nadal chcieli przejść to spotkanie jak najmniejszym nakładem sił, ale tym razem nie było to możliwe. Musieli się spocić. Ale to nadal tylko „musieli się spocić”, jeszcze daleko od „wyrwać” czy „wywalczyć” sobie wygraną. Nie, to nie jest bynajmniej nudne. To tylko pokazuje różnicę klas. Ale przecież to nie są serię do czterech wygranych, tylko pojedyncze mecze, w których (prawie) wszystko może się wydarzyć. Grający bez Tomasa Satoransky’ego Czesi przetrzymali pierwszą kwartę. Przegrali ją tylko 15:20. I to w zasadzie był koniec ich marzeń o niespodziance. Serbowie zaczęli drugą kwartę od 15-punktowego runu. Czesi swoje pierwsze punkty zdobyli dopiero po blisko czterech minutach gry. Serbowie wygrali tę kwartę 23:10. Wprawdzie Czesi zdołali wygrać trzecią ćwiartkę 24:17 oraz kilka razy zmniejszyć prowadzenie rywali do jednocyfrowej straty w czwartej kwarcie, ale raczej w żadnym momencie nie dało się odczuć, że w tym meczu podopiecznym Svetislava Pesica może coś złego się przydarzyć.
Nikola Jokic po tym meczu oddał swój meczowy strój do wyprania, ale to nadal był trzeci bieg, i jakieś 60% zaangażowania. Dociskał tylko, gdy musiał, a zdarzyło się może ze dwa razy w tym meczu. W 25 minut zaliczył 18 punktów (7/11 zgry), 11 zbiórek, 5 asyst i 2 przechwyty.
Czesi popełnili aż 15 strat w tym meczu. Serbia tylko pięć. Na ten moment Jokic i koledzy wyglądają na mocnych. I to bardzo. Szkoleniowy mecz z Holandią oraz 40-minutowe cardio z Czechami. Choć w tych 40 minutach, faktycznego cardio, czyli momentów, w których trzeba było mocniej poodychać, mogło być łącznie z 8-10. Może nawet nie. Dwukrotny MVP ligi NBA oraz zeszłoroczny MVP Euroligi, a także cała rotacja, mądrych, utalentowanych, zdyscyplinowanych ludzi, to przepis na bardzo dobrą i groźną drużynę. Trzech Czechów zdobyło dwucyfrową liczbę punktów. Po 13 rzucili Vojtech Hruban i Vit Krejci a 11 Martin Peterka. U Serbów zapunktował każdy z 11 zawodników, którzy wybiegli na parkiet. Czterech graczy zdobyło dwucyfrową liczbę punktów.
W meczu zamykającym drugi dzień zmagań na praskim parkiecie halo O2 Izrael pokonał Holandię 74:67. To był już mecz, który beż żadnych kalkulacji Worthy De Jong i koledzy chcieli wygrać. I mieli argumenty, żeby to zrobić. Remisowa pierwsza kwarta, druga wygrana różnicą ośmiu punktów. Oranje wygrywali w tym spotkaniu przez większość czasu. Na 3 minuty i 14 sekund przed końcem meczu ich prowadzenie wynosiło 62:61. Ale na swoje nieszczęście, do końcowego gwizdka zdobyli już tylko pięć punktów, a stracili 16. Mecz ten idealnie pokazał, że systemy i schematy są bardzo ważne, bo od nich wszystko się zaczyna, ale na koniec najczęściej wygrywają ci, którzy mają więcej talentu, ci którzy są po prostu lepsi, ci którzy czują się bardziej komfortowo, gdy ze schematów trzeba się wyłamać, gdy przychodzi czas, by jednostki brała na swoje barki losy meczów. Izraelczycy, oprócz zazwyczaj sprawnie działającego systemu, mieli kolejny raz Deni’ego Avdije. Gracz Wizards zdobył 21 punktów, w tym 6 bardzo ważnych (trójka i 2+1) w odstępie 44 sekund, w końcówce meczu. Trzeba podkreślić, że jego trójka była znakomitą sekwencją wzorowej pracy nóg, kozła i koordynacji. Nie mówiąc już o wadze tego posiadania i tych punktów.
Izraelczycy zdominowali atakowaną deskę, na której zebrali 13 piłek. Holandia tylko cztery. To z kolei dało bezpośrednią drogę do punktów z drugiej szansy. Tu podopieczni Guya Goodesa wygrali 12:2.
De Jong już nie czarował. Zdobył tylko 12 punktów. I można powiedzieć, że do tego właśnie sprowadził się ten mecz. Spotkanie, w którym obu drużynom miej więcej na równi szło i nie szło (15:14 w stratach, 18:18 w faulach, 18:17 w asystach, 7:7 w przechwytach, 3:3 w blokach, 37%-36% zza łuku), został w końcówce rozstrzygnięty przez indywidualności.