Pierwszy mecz fazy grupowej w Pradze wyniósł poprzeczkę emocji i oczekiwań co do dalszej części rozgrywek na niebotyczny poziom. W meczu przedłużonym o dogrywkę Izrael pokonał Finlandię 89:87. W tym starciu było wszystko – trójki, wsady, bloki, minięcia, wielkie powroty i cała tona dobrych emocji. Było to starcie naszych dobrych znajomych z NBA. Lauri Markkanem, od dwóch dni gracz Utah Jazz kontra Deni Avdija z Washington Wizards. Fin skończył mecz z dorobkiem 33 punktów, 12 zbiórek, 2 bloków i 1 przechwytu. Avdija zaliczył 23 punkty, 15 zbiórek, 3 asysty, 2 bloki i 1 przechwyt.
Mocno zaczęli Finowie, którzy pierwszą kwartę wygrali 27:16. Symbolem dominacji podopiecznych Lassi Tuovi’ego w tej części gry był potężny putback dunk Markkanena na zakończenie kwarty. W pewnym momencie wynik brzmiał już 30:16 dla Finów, ale kolejnych dziewięć minut drugiej ćwiartki należało do Izraela. Ekipa coacha Guya Goodesa zdobyła 24 punkty, a straciła tylko 10. Nie wiedzieliśmy jeszcze, choć mogliśmy się spodziewać, że 40:40 do przerwy było zapowiedzią dalszych mocji. Trzecią kwartę wygrali Izraelczycy 21:18, czwartą Finowie też 21:18. A to oznaczało tylko jedno – dogrywkę! W niej minimalnie lepsi okazali się Izraelczycy.
Parę obserwacji z tego meczu:
– Lauri Markkanen byłby jeszcze lepszy, to znaczy jego talent i fizyczność byłyby lepiej eksponowane, gdyby nie był Finem. Finlandia od lat, gdy prowadził ich Henrik Dettmann, słynęła z bardzo drużynowego grania. To się świetnie oglądało, bo piłka krążyła, każdy zawodnik grał ze świadomością, że jest częścią czegoś większego od siebie. To był atut tej ekipy, bo plan na grę z nimi był bardzo trudny. Nigdy nie wiadomo było czy 20+ punktów zdobędzie Salin, Huff, Koponen czy ktoś inny. W teorii jest to piękny basket w czystej postaci. Z tym, że Finlandia w swojej historii nigdy nie miała tak dobrego gracza. Mam wrażenie, że coach Tuovi zapomina czasem, że ma do dyspozycji karabin, i w dalszym ciągu sięga po miecz. Mam też wrażenie, przez lata obserwowania go, że sam Lauri, to najzwyczajniej w świecie zbyto dobry człowiek. Tak po prostu. Trochę brakuję mu sku…syństwa, cwaniactwa, które tak bardzo potrzebne jest w zawodowym sporcie. Lauri tak bardzo chce być częścią tego systemu, tak bardzo chce grać „we właściwy sposób” że zapomina jakie ma możliwości, jak bardzo góruje nad swoimi kolegami. I w tym przypadku skrajnie drużynowe granie, to nie zawsze jest najlepsza opcja Finów.
– Lassi Tuovi przez długie lata pracował w kadrze jako asystent Dettmanna. Wziął drużynę z gotowym systemem. Ale widać w grze Finów, że 35-letni szkoleniowiec ma ambicje, żeby zostawić w tej kadrze swoje własne odciski palców. Na przykład prowadzący piłkę Markkanem. To nowość, którą świetnie się ogląda, z której wynikają przewagi Finów. 25-latek, przy wzroście 212 cm, bardzo dobrze kozłuje, jest szybki i dysponuje rzutem z dystnasu.
Ale Tuovi ma też zwyczaj nie zaczynać starterami drugich i czwartych kwart. A jak się wczoraj okazało, także i dogrywek. Myślę, że to się zemściło na Finach. Drużyna potrzebowała zacząć mocnym uderzeniem w dogrywce. Tymczasem Markkanem (i też Sasu Salin) początek dogrywki oglądali z ławki.
– Finowie żyli swoim system, Izrael żył swoim liderem. Avdija zapewne nie będzie nigdy All-Starem w NBA, ale na potrzeby koszykówki FIBA jest dla Izraela ich graczem go to. To nie da im mistrzostwa tego turnieju, bo Avdija aż tak dobry nie jest, i nie ma aż tak dobrych kolegów, ale w meczach, w których trzeba się rozebrać i pokazać mięśnie, Avdija i Izrael będą to robić, a Markkanen i Finlandia, będą się bać czy nie zostaną zawstydzeni lub wzięci za zarozumiałych. No chyba, że to się zmieni.
Zrobiliśmy to! Pokonaliśmy Czechów 99:84, gospodarzy fazy grupowej turnieju. Może przesadą byłoby mówić, że przyszliśmy do jaskini lwa, bo czeski basket, to ostatecznie nie jest nie wiadomo co, a atmosfera w hali O2 nie była jakaś super paraliżująca, ale to nieważne. Mamy wygraną z rywalem, którego się obawialiśmy. Mamy wygraną, która bardzo przybliża nas do awansu z grupy, a przecież po to tu przyjechaliśmy. Po raz pierwszy od bardzo dawna w meczach o punkty, zagraliśmy basket na „tak”. Odważnie, z pomysłem, nowocześnie. To się znakomicie oglądało. Wygraliśmy pierwszą kwartę 29:18, by przegrać drugą 17:28. Nie było źle, ale gdzieś tam z tyłu głowy mieliśmy nasze zmory z przeszłości, nasze mecze, w których ostatecznie nie dawaliśmy rady, choć teoretycznie mogliśmy. Tu było inaczej. Nasza forma falowała, popełnialiśmy błędy na obu końcach parkietu, ale w żadnym momencie meczu nie pękliśmy. Na każdy cios, na każdy mini run Czechów, odpowiadaliśmy swoim ciosem, swoim runem. Zagraliśmy odważnie, poszliśmy po swoje. Twardo stąpaliśmy po czeskim parkiecie.
Znakomity był Mateusz Ponitka. Mecz skończył z 26 punktami, 4 zbiórkami i 9 asystami. Na 2 minuty i cztery sekundy przed końcem meczu trafił arcyważną trójkę na 90:81. Czesi wzięli czas. Dokładnie minutę później trafił kolejną na 95:83. Dwa sztylety prosto w czeskie serca. Brakowało już tylko, żeby zwrócił się do fanów w O2 i krzyknął moje ulubione “are you not entertained? Are you not entertained?” czyli motyw z Gladiatora Ridleya Scotta.
Świetny był też AJ Slaughter, który dorzucił 23 punkty (5/11 za trzy). Tak sobie patrzyłem na niego i pomyślałem – mój boże, pamiętam jak ludzie mieli do niego żal rok temu, bo zamiast prosto na kadrę poleciał sobie wcześniej na dobrze płatny turniej w Dubaju. Gość tak oddany naszej drużynie narodowej, że już od dawna powinien nazywać się Slaughterowski. Gość, którego dobra gra od lat przykrywa fakt, że 38-milionowy kraj nie jest w stanie wyprodukować rozgrywającego na poziom międzynarodowy. AJ już dawno spłacił dług wobec kibiców, związku i wszystkich innych. Gdyby kiedyś, z jakichś przyczyn, na kadrę nie przyjechał, a kiedyś się to wydarzy, choćby z racji upływających lat, to zamiast marudzić, cmoknijcie go wtedy w jego umięśniony, czarny tyłek.
Bardzo dobrze wyglądał też Olek Balcerowski (14 punktów, 7 zbiórek, 4 asysty), który rozdał parę jokicowskich podań. Zapytałem go po meczu o jego dobry występ, o właśnie te podania. Nie chciał mówić o sobie, wolał komplementować całą drużynę. Nie chciał też zdradzać jaki ma plan na krycie Markkanena, z którym dziś przyjdzie mu walczyć.
12 punktów, 7 zbiórek i 4 asysty dało od siebie Sokołowski, a 10 punków i 4 zbiórki dorzucił Michalak. Jedziemy dalej!
W meczu zamykającym pierwszy dzień zmagań w praskie grupie D, Serbowie pokonali Holendrów 100:76. Był to mecz, w którym można było odnieść wrażenie, że jedna drużyna od początku wiedziała, że wygra, a druga, że przegra, że obie godzą się na taki układ – szczególnie ci, którym przypaść miała rola przegranego. Obie ekipy chciały jak najmniejszym nakładem sił dobrnąć do końcowego gwizdka, by zdarzyło się, co miało się zdarzyć. Powiesz, że tak nie powinno być, że to mało ambitne podejście Holendrów. A ja powiem, że to czysta kalkulacja, która być może w ogólnym rozrachunku na nic się nie zda, ale ma bardzo dużo sensu. Kalkulacja, na którą wiele krajów by się nie zdobyło. Tak myślę. Przynajmniej teraz, na otwarcie turnieju. Za każdym razem, gdy wydawało się, że Holendrów ponosi, że wyłamują się z przedmeczowych ustaleń, Serbia, jakby od niechcenia, przyciskała, jakby chciała powiedzieć „ej, chłopaki, nie tak się umawialiśmy”. Podopieczni Svetislava Pesica wygrali każdą kwartę i ani przez moment nie pozwolili fanom zgromadzonym w hali O2 pomyśleć, że w tym meczu mogą dziać się rzeczy. Aż jedenastu Serbów zagrało w tym spotkaniu, każdy z nich spędził na parkiecie po 10 i więcej minut. Każdy też zdobył punkty. Pięciu z nich więcej, niż 10. Nikola Jokic nie musiał oddawać meczowego stroju do prania po tym występie. W niecałe 22 minuty na parkiecie, bez uronienia kropli potu, bez niepotrzebnego biegania, tak na trzecim biegu, zaliczył 19 punktów, 6 zbiórek, 4 asysty i 1 przechwyt. Ale nie byłby sobą, gdyby nie dostał „dacha” za dyskusje z sędziami.
O lekkiej atmosferze tego meczu niech świadczy choćby fakt, że Holendrzy stanęli na linii rzutów wolnych tylko sześć razy. W całym spotkaniu popełniono łącznie tylko 31 fauli (43 w meczu Polaków z Czechami, tyle samo w starciu Finów i Izraelczyków).
Wśród pokonanych Holendrów z niezłej strony pokazał się Worthy De Jong. 34-latek był worthy (ang. godny/warty) oglądania w tym spotkaniu. Z parkietu szedł z 28 punktami (6/8 zza łuku). Przed meczem miałem niezwykłą przyjemność podejrzeć, jak dwukrotny MVP przygotowuje się do meczu.
A jeśli już jesteśmy przy tym, że Jokic jest dwukrotnym MVP ligi NBA, to słysząc, jak serbscy kibice krzyczą „MVP, MVP” za każdym razem, gdy środkowy Nuggets dotykał piłki, na myśli przyszła mi pewna rzecz. Mam wielu znajomych z Serbii, z którymi rozmawiam o koszykówce i życiu. Serbowie kolektywne, od lat, oddawali kał na NBA wymyślając całą masę argumentów, dla których ta liga to cyrk, nie prawdziwy basket. Niektóre z tych argumentów były absurdalne, niektóre bardzo kreatywne (oczywiście wiadomo, że w tarciach na linii Serbia-USA nie tylko o sport chodzi, ale to nie czas i miejsce, żeby zagłębiać się w te tematy).
Ale gdy tylko ich krajan zaczął rozdawać karty na parkietach tejże cyrkowej ligi, nagle ta liga, cyrkową już nie jest. Już teraz wszystko jest prawidłowo.
Poza przyjemnością oglądania Jokica, miałem też przyjemność wracać metrem z ogromną masą serbskich kibiców. Poza typowo stadionowymi, czysto sportowymi przyśpiewkami, pojawiły się też wątki polityczne na czele z „Kosowo serbskie jest” wykrzykiwanym w rytm utworu The Beatles – Yellow Submarine.