Skip to main content

Dziś o 17:15 zaczniemy z Francją mecz (transmitowany przez TVP i TVP Sport), którego stawką będzie wejście do finału Mistrzostw Europy! Jak państwu to brzmi? Bo ja nadal mam problem, żeby w to uwierzyć. W środowym ćwierćfinale pokonaliśmy dużo wyżej notowanych Słoweńców 90:87, obrońców mistrzowskiego tytuły z 2017 roku.

Do tej pory starałem się unikać słowa „sensacja”, bo jest to słowo w ostatnich latach mocno nadużywane, nie tylko w sporcie. Ale po wygranej z Luką Doncicem i jego Słowenią, trzeba wyjąć to słowo z szafy. Obok Hiszpanii, Niemiec i Francji jesteśmy w czwórce najlepszych drużyn Starego Kontynentu, i to należy rozpatrywać w kategoriach sensacji! Według bukmacherów oraz według analiz ekspertów przed turniejem, mieliśmy stoczyć walkę o samo wyjście z grupy. W najczarniejszym scenariuszu, mieliśmy nawet pokonać tylko Holandię i pobici, wrócić do kraju. W nieco bardziej optymistycznych scenariuszach, mieliśmy pokonać Holandię, a potem z Izraelem i Czechami wykąpać się we krwi, w walce o dwa wolne miejsca do Berlina, przy założeniu, że dwa inne zajęte będą przez Serbię i Finlandię.

A tymczasem, z bilansem 3:2, po całkiem niezłej grze, wyszliśmy z praskiej grupy D z trzeciego miejsca. Ulegliśmy (w obu przypadkach wysoko) Finlandii i Serbii, ale wygraliśmy z Czechami, Izraelem i Holandią. Owszem, do naszej gry często wdzierał się chaos, brak dyscypliny, popełnialiśmy błędy na obu końcach parkietu, ale też mieliśmy wiele budujących morale fragmentów, w których pokazywaliśmy basket pomysłowy, odważny i całkiem nowoczesny.

Gdybyśmy odpadli już w 1/8 turnieju, w starciu z Ukrainą, moglibyśmy poklepać się po plecach i powiedzieć „no, trudno. Mają lepszych zawodników. Plan minimum wykonaliśmy, możemy się rozejść.” Gdybyśmy przegrali w środę ze Słowenią, to nie stałoby się absolutnie nic nadzwyczajnego. Słoweńcy mają bowiem w składzie trzech zawodników z NBA (Luka Doncic w Dallas Mavericks, Goran Dragic, od tego sezonu w Chicago Bulls oraz Vlatko Cancar w Denver Nuggets) oczywiście na czele z Luką, który jest jedną z twarzy tej ligi. Do tego kilku graczy z Euroligi. W zasadzie ciężko porównywać gdzie ze swoimi karierami i poziomem talentu jest nasza dwunastka, a ich.

Nas nie powinno być już w tym turnieju. Naprawdę. W składzie, którym dysponujemy podczas tego EuroBasketu, nie mamy zawodników z NBA, ani Euroligi. Ale mamy na przykład rezerwowego rozgrywającego, który od tego sezonu będzie grał w trzeciej klasie rozgrywkowej we Francji. W domach są już reprezentacje Serbii, Litwy, Włoch, Chorwacji, Grecji, a od środy także i Słowenii. Odstajemy talentem, odstajemy doświadczeniem, odstajemy poziomem naszej rodzimej ligi, ale…nadal gramy w tym turnieju, i nikt nam tego nie zabierze!

Podczas różnych turniejów międzypaństwowych, nie tylko koszykarskich, na naszych oczach rodzi się czasem ekipa, na którą nikt wcześniej nie stawiał. Ekipa, która rośnie z rundy na rundę, z meczu na mecz. Czemu to nie możemy być my tym razem? Nawet jeśli rozum podpowiada, że mamy o wiele za mało, żeby w końcu ten sen się nie skończył, to serce i niepoprawny optymizm starają się, jak Alex Honnold na stromej ścianie, ze wszystkich stron szukać choćby najmniejszych punktów zaczepienia, do podparcia myśli, że to my możemy być „tą nieobliczalną drużyną”, która zrobi to wbrew logice i zapisze się w historii. Wszak gramy pojedyncze mecze, nie serie do czterech wygranych. Będę to podkreślał na każdym kroku, bo w takim formacie zdarzyć się może (prawie) wszystko.

Dziś gramy z Francją o finał. Dokładnie czternaście dni temu graliśmy mecz otwarcia turnieju z Czechami. Niby, to tylko dwa tygodnie, ale przez ten czas wydarzyło się naprawdę wiele. Być może potrzebowaliśmy bolesnej lekcji koszykówki od Serbii (-27), ciężkiej do przełknięcia Finlandii (-30), wielkiego powrotu z Holandią, żeby w KoszKadrze wykrystalizowała nasza tożsamość, nasz styl, nasz sposób na sięganie do pokładów tego wszystkiego co mamy najlepszego, gdy rywal ma więcej talentu. Do liderów Mateusza Ponitki i AJ Slaughterowskiego, w dość naturalny sposób, ale w boju, doszlusowali Michał Sokołowski i Olek Balcerowski. Rzekłbym, że Polska z meczu z Czechami i Polska, która przedwczoraj grała ze Słowenią, a dziś zagra z Francją, to dwie różne ekipy, mimo ledwie czternastu dni między nimi. Wiemy kim jesteśmy, ale przede wszystkim wiemy kim nie jesteśmy. Nie próbujemy grać ponad to, na co pozwalają nam talenty i atletyczne możliwości. A taka świadomość samych siebie, to ogromna rzecz w sporcie drużynowym. Szczególnie na turniejach, w których w fazie pucharowej margines błędu wynosi zero. Mamy nowego trenera, który też cały czas szuka i eksperymentuje z rotacjami.

Moment, czy ten tekst przypadkiem nie przesiąkł niepoprawnym optymizmem, a ja jak Alex Honnold, bez zabezpieczeń, na El Capitan, szukam choćby milimetrowego zaczepienia, by w realiach umocować wizje o budowaniu się czegoś zjawiskowego? Czegoś, co w rzeczywistości być może jest tylko jednym słabym meczem obolałego Luki w połączeniu z jednym z najlepszych występów naszej kadry? Bez wątków pobocznych, bez ukrytego dna. Tak, możesz mieć rację. Zwykle stronię od tego typu tonu i nawet w meczach kadry wymagam sam od siebie chłodnej analizy. Ale dziś pozwól, że dam sobie wolne i odpalę swojego wewnętrznego kibica-patriotę, który ślepo wierzy, bo nie ma nic do stracenia.
Ostatni raz w półfinale EuroBasketu graliśmy w 1971 roku. W finale graliśmy tylko raz (1963). Takie historie nie zdarzają się za często w naszej koszykówce, więc jeśli miałoby się to dziś skończyć, to daj proszę się nacieszyć i popompować ten balon jeszcze tych kilka godzin.

Wracamy do chłodnych faktów. Zagraliśmy bardzo dobry mecz ze Słowenią. To nie jest nasza sprawa, czy Luka grał z kontuzją, czy nie, czy go coś bolało, czy nie. Może bolała go Wielka Polska? Żarty na bok. Na tym etapie turnieju każdego coś boli. Widziałem na własne oczy w Pradze, jak Ponitka schodzi po meczach do szatni jakby miał ołowiane buty. Nie umniejszajmy sobie niewątpliwego sukcesu wyeliminowania obrońców mistrzowskiego tytuły z tego turnieju. Zagraliśmy znakomitą pierwszą połowę (58:39), w której wychodziło nam prawie wszystko. Nasze prowadzenie sięgnęło raz nawet 23 (!) punktów. Ta zaliczka, to był nasz najcenniejszy kapitał. Jak należało się spodziewać, Słoweńcy ruszyli do szalonej kontrofensywy. Trzecią kwartę wygrali aż 24:6. Były długie minuty, w których nie potrafiliśmy zrobić dosłownie nic. I tu też patrzę z naszej perspektywy, bo przecież, ta nasza niemoc z czegoś wynikała. Słoweńcy zaczęli doskonale bronić – zarówno jeden na jednego, jak i drużynowo. W ataku z kolei odczytali, że kosztem zagęszczania strefy podkoszowej, odpuszczamy rogi, a to stało się ich motorem napędowym.

Tylko punkt przewagi naszych i momentum całkowicie po stronie Słowenii, nie nastrajało optymizmem przed ostatnią kwartą. W skrócie – gramy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze. Nie tym razem! W ostatniej ćwiartce podjęliśmy rękawicę, co moim zdaniem, biorąc pod uwagę ogromną dysproporcję talentu obu ekip, jest czymś, o czym powinniśmy mówić długo i jeszcze głośniej.

Na 3:02 min. przed końcem meczu, przy naszym prowadzeniu 80:76, Mateusz Ponitka bardzo mądrze i chłodno poszedł po piąty faul Doncica. To było coś! Drużna świadomie ustawiła się w rogach, dając mu pas przestrzeni do ataku środkiem. Nieczęsto w naszym wykonaniu możesz oglądać tak mądre, tak przemyślane fragmenty. Dostaliśmy 26 punktów, 16 zbiórek i 10 asyst od naszego kapitana. Było to ledwie trzecie, lub czwarte, triple-double w historii EuroBasketów. Mówię trzecie, lub czwarte, bo zdania są tu podzielone między kronikarzami FIBA, a innymi. Nieważne.

16 punktów Slaughterowskiego i Sokołowskiego, 11 Balcerowskiego i 14 „nadprogramowych” punktów Zyskowskiego. Nadprogramowych, bo wszystko, co dostajemy spoza naszej Wielkiej Czwórki, to może być coś, co ostatecznie może być dla nas sprawą życia lub śmierci.

Co z tą Francją?
Jest to rywal dobrze nam znamy. Z żadną inną reprezentacją nie graliśmy o punkty tak często, jak z „Trójkolorowymi”. Na 35 starć, mamy 11 wygranych i 24 porażki, w tym ostatnich 15 z rzędu. Nasza ostatnia wygrana z nimi (97:94) miała miejsce podczas EuroBasketu 1985 roku.

W składzie Francuzów jest tyle talentu i doświadczenia, że powinni to butelkować i wysyłać najbardziej potrzebującym. Coach Vincent Collet (z kadrą Francji od 2009 roku) ma do dyspozycji trzech, a nawet czterech graczy z NBA. Są to Rudy Gobert od tego sezonu z Minnesoty Timberwolves, Evan Fournier z New York Knicks, Theo Maledon z Oklahomy Thunder oraz Timothé Luwawu-Cabarrot z Atlanty Hawks, który rok temu podpisał z klubem z Georgii umowę na jeden sezon (jeszcze nie wiadomo czy zostanie na najbliższy). Do tego u srebrnych medalistów zeszłorocznych Igrzysk Olimpijskich są też Guerschon Yabusele (swego czasu Boston Celtics, w tamtym sezonie najlepszy strzelec Realu Madryt), Vincent Poirier (teraz Real, kiedyś Celtics i 76ers), Elie Okobo (kiedyś Phoenix  Suns, teraz Az Monaco Basket. Jest MVP ligi francuskiej i szóstym strzelcem Euroligi). Do nich doliczyć trzeba Thomasa Heurtelaa (Real Madryt), Moustaphę Falla (Olympiacos Pireus) i Amath M’Baye (Efes Stambuł). Gdyby położyć na szali to, co mają Francuzi, a na drugiej to, co mamy my, to waga bez momentu zawahania przechyliłaby się z hukiem na stronę Francji. Jak będzie dziś? Za niedługo się przekonamy.
Przygotujcie sobie coś dobrego do jedzenia, nalejcie sobie w szklanki ulubione napoje. Żyjmy tym koszykarskim świętem. Coś takiego nie dzieje się regularnie w kraju na Wisłą.

Przed nami jeszcze dwa mecze w tych mistrzostwach, z których jeden na pewno będzie o medale. W najgorszym wypadku skończymy na czwartym miejscu. W najlepszym zostaniemy mistrzami Europy.

Related Articles