Pytaliście mnie w listach, jak jest w Manili od kuchni. Organizacja turnieju, zawodnicy w kontaktach bezpośrednich, ciekawostki, których nie pokazywano w telewizji. No, to macie. Zapraszam na ostateczne podsumowanie tegorocznych mistrzostw świata.
1. Jeśli chodzi o organizację, to mam kilka zastrzeżeń i już przechodzę do szczegółów.
FIBA czyni w ostatnich latach stały postęp jeśli chodzi o promowanie swojego produktu, jeśli chodzi o wprowadzanie profesjonalnych standardów, ale nadal to nawet nie leżało jeszcze obok poziomu NBA. Jak w NBA masz powiedziane, że Jimmy Butler będzie dostępny dla mediów, w tym oto tutaj miejscu, o dwunastej piętnaście, to Jimmy Butler będzie dostępny dla mediów, w tym oto tutaj miejscu, o dwunastej piętnaście. I według tego możesz sobie regulować zegarek. W FIBA tak nie jest. Owszem, częściowym problem dla FIBA jest to, że ich imprezy odbywają w różnych krajach, na różnych kontynentach, a skoro tak, to siłą rzeczy, standardy działania są wyższe lub niższe, w zależności od konkretnego kraju. Jeśli na ten przykład w Niemczech sprawy zwykle działają z niemiecką solidnością, to i podczas imprez FIBA w Niemczech będzie podobnie. Wszystko to rozumiem i biorę na to poprawkę, ale też z tego względu, muszę i chcę o tym opowiedzieć, jak to było na Filipinach.
Filipiny są naprawdę koszykarskim krajem. Potwierdzam to. Praktycznie na każdym kroku można zobaczyć jakiś koszykarski akcent. A to staruszek na motorze w koszulce Shaq’a z Cavs, a to sprzedawca ryb w koszulce Grega Odena. Nie wspominając już o grających w kosza ludziach. Lepszych i gorszych boisk do gry jest pełno. Ale tak czysto organizacyjnie, to myślę, że ta impreza trochę przerosła ten kraj.
Z trybuny mediów nie było bezpośredniego zejścia do parkietu, a co za tym idzie do strefy mieszanej. Żeby się do niej dostać, trzeba było przejść się kawałek korytarzem, a potem zejść po schodach, albo zjechać windą. To oczywiście zabierało czas. Mało tego. Spacer ze strefy mieszanej do pokoju na konferencje prasowe zabierał kilka dobrych minut. Mówiąc dokładnie oba te miejsca leżały po przeciwległych stronach obiektu Mall of Asia Arena. To powinno było być lepiej rozwiązane. Często było tak, że jak chciało się być dłużej w strefie, a czasem warto było w niej być do końca, to siłą rzeczy trzeba było się spóźnić na początek konferencji prasowej.
Słaby był internet. Bezprzewodowy praktycznie nie istniał. Poprawnie działał w pokoju dla mediów i pokoju, gdzie przeprowadzane były konferencje prasowe. W hali i na korytarzach działał śladowo i niestabilnie. Media zostały poinstruowane, żeby korzystać z sieci za pomocą kabla. Ale nawet i to nie było rewelacyjnym rozwiązaniem. Zdarzało się, że w fazie grupowej, szczególnie gdy nie grały w Manili za silne ekipy, odpalałem sobie równolegle jakiś mecz z Okinawy czy Dżakarty. Nie było to płynne przeżycie.
Wprowadzono jakieś dziwne regulacje, których nigdy na żadnych innych imprezach FIBA wcześniej nie spotkałem. Na przykład, nie można było jeść na trybunie mediów. Pić można było tylko wodę. Raz zrobiłem sobie herbatki, a musisz wiedzieć, że ja herbatkę pijam tak z pięć razy w roku. Może nawet rzadziej. No więc zrobiłem sobie zielonej herbatki, rozsiadłem się jak król, żeby delektować się meczem Meksyku z Egiptem, a tu ktoś do mnie „Sir, nie można.” Pytam dlaczego. Wolontariusz w niebieskiej bluzie z logo mistrzostw mówi, że regulacje. Zdziwiony, mówię „OK, odstawiam, nie piję, a w przerwie wyniosę, bo teraz oglądam mecz.” Odchodzi. Za parę minut wraca, z posiłkami w postaci drugiego wolontariusza w niebieskiej bluzie. Wiadomo, co dwie głowy, to nie jedna. Mają dla mnie rozwiązanie „Sir, my zabierzemy ten kubek z herbatą, dobrze?” Nie ukrywam, delikatnie zszokowany spojrzałem na nich i odpowiedziałem „OK, zabierajcie.” Brakowało opadającej kurtyny.
A propos zakazu jedzenia, to nie tylko ja padłem jego ofiarą. Jeden dziennikarz „The Athletic” opowiedział któregoś dnia, jak spiął się z tymi w niebieskich bluzach, bo na trybunę zabrał ze sobą paczkę gum do żucia. Jego ruszająca się żuchwa wzbudziła ich podejrzenia. Amerykanin musiał się grubo tłumaczyć, że nie je tylko żuje.
W fazie grupowej można było siadać na trybunie mediów na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”, choć i tak po paru dniach potworzyły się niepisane stałe miejsca. W fazie pucharowej, przedstawiciele mediów z danego kraju, który grał danego dnia, mieli zarezerwowanych więcej miejsc w lepszych lokalizacjach. Ja, jako przedstawicie kraju, który nie brał udziału w tym turnieju, miałem trochę gorzej, ale zazwyczaj siadałem sobie w sekcji Litwinów, bo ci mieli miejsc dużo, a ich ludzi mediów nie było aż tylu. Filipińczycy mieli z tym ewidentny problem. Czegoś takiego też nie widziałem nigdy wcześniej. My, w obrębie ludzi mediów, bezproblemowo dogadywaliśmy się co do miejsc. Był z nami gość z Argentyny, drugi Polak, dwóch Słoweńców, jak już Słowenia odpadła, dwie osoby z Sudanu Południowego i kilka innych postaci. Żadnych problemów, żadnych zgrzytów, żadnych walk o miejsca. Filipińczycy nie mogli sobie tego poukładać w głowach. Za każdym razem, każdego nowego dnia turnieju w fazie pucharowej, przychodził jakiś typ z laptopem, na ekranie którego była grafia z rozlokowanymi miejscami na trybunie dla mediów. „Sir, jak mogę pomóc, gdzie na pan miejsce?” Na tak postawione pytanie zwykłem odpowiadać, że miejsce mam gdzieś tam wyżej, a siedzę sobie w sekcji Litwinów. Ale jak ktoś tu przyjdzie, to pójdę bezproblemowo na swoje nominalne miejsce. „Tak, wszystko jest OK” – wtórowali koledzy Litwini, bo wiedzieli, że nie ma ich tylu. „My to sobie sami ze sobą uzgodnimy” – dodawaliśmy zgodnie. Nie do końca zadowolony Filipińczyk w końcu dawał za wygraną. I tak każdego dnia. Dajesz wiarę?
Jestem niezmiernie ciekaw, czy ten trend się utrzyma, czy z jakiegoś powodu dotyczyło to tylko Filipin, czy może FIBA chciała coś przetestować i czy ewentualnie będzie chciała kontynuować w przyszłości. Otóż media nie mogły nagrywać materiałów wideo w hali. Żadnych! Nawet na „własny użytek”. Zupełnie nie rozumiem tego rozporządzenia. Przecież media są od szeroko rozumianej promocji koszykówki, a publikowanie materiałów wideo jest przecież częścią promocji koszykówki. Jeśli FIBA miała jakieś zobowiązania wobec jakichś telewizyjnych partnerów, to na pewno nikt nie straciłbym na tym, jakby jeden z drugim z mediów wrzucił na swoje platformy po parę klipów z meczów. Skoro siedzący niedaleko mnie kibic mógł nagrywać i publikować, to czemu ja nie mogłem? Przed turniejem media dostały specjalne memo dotyczące tego zakazu. Był on przypominany w trakcie turnieju. Pisałem wyżej o nadgorliwych Filipińczykach. Wyobraź sobie, że był ich cały oddział oddelegowany, żeby tylko monitorować trybunę mediów i sprawdzać, czy ktoś przypadkiem nie nagrywa. Czasisz to? Mówiliśmy na nich filipińska nazi-policja.
Jeśli powiesz, że Filipińczycy są mili i uczynni, to na pewno nie skłamiesz, ale ja mam małe „ale” do tej postawy i tu pragnę to rozwinąć. Mili i uczynni, to są na przykład ludzie w Szwecji, czy Finlandii, jak bywam na imprezach FIBA organizowanych tam. Albo w Kanadzie, jak jeżdżę na Raptors. Ale to jest relacja, powiedziałbym równoległa. Tutaj dało się odczuć postawę, nazwałbym ją, służalczo-poddańczą w stosunku do białego człowieka. Rodzime, czyli filipińskie media, albo inne azjatyckie media, były trochę inaczej traktowane, niż media z „zachodu”. Sir to, Sir tamto. A to Ci otworzą drzwi, a to będą co chwilę pytać czy w czymś pomóc. Na dłuższą metę, to było męczące. I powtarzam, media z Azji nie były tak traktowane. Przesadzam? Wydaje mi się, że nie. Mam ponad dwa tygodnie obserwacji. Nie twierdzę, że po 17 dniach stałem się znawcą filipińskiego społeczeństwa, ale trochę zobaczyłem, trochę usłyszałem, trochę doświadczyłem. Filipińczycy byli przez parę wieków kolonią hiszpańską, potem wpadli pod jurysdykcję amerykańską. Ten specjalny stosunek wobec białego człowieka z zachodu kształtował się przez stulecia i widać to niemal na każdym kroku. Nie wiem, jak dla innych, ale dla mnie to nie była optymalna pozycja w codziennym obcowaniu ze zwykłymi ludźmi.
Jedzenie. Tutaj niewdzięcznością byłoby narzekać. FIBA się postarała. Codziennie coś nowego, codziennie coś dobrego. Coś azjatyckiego, ale też czasem coś „zachodniego” Śmieszne było jedynie to, co jest w sumie standardem w Azji, jak ktoś był, to może potwierdzić, że zwykły bufet obsługiwany był przez cały zastęp pracowników. Jedna osoba od nakładania ryżu, druga od warzyw, trzecia od makaronu, czwarta od sosu i tak dalej. Dosłownie, nie przesadzam. Tak tam jest. Kupujesz coś w dużym sklepie? Jedna osoba przyjmie pieniądze, druga osoba zapakuje towar, trzecia go poda, czwarta Cię pożegna. Witaj w Azji!
2. Kadra USA. Było 31 drużyn biorących udział w tych mistrzostwach i byli też oni, Amerykanie. Może się to komuś podobać lub nie, ale kadra Stanów Zjednoczonych była traktowana inaczej i sama siebie też obnosiła nieco inaczej. Podkreślam – inaczej – nie wiem czy lepiej, można dyskutować, ale na pewno inaczej. Myślę, że jest to, a raczej powinno być to zrozumiałe. Wprawdzie do Manili Amerykanie nie przywieźli KD, LeBrona i Stepha. Nazwiska w ekipie, która przyjechała, nie powalały na kolana, ale w dalszym ciągu, był to skład w 100% złożony z zawodników z NBA, a na to zawsze jest duży popyt ze strony mediów i kibiców. Sami Amerykanie doskonale zdają sobie z tego sprawę. Mike Krzyżewski, lata temu, mówił, że nad Team USA na arenie międzynarodowej ciąży zawsze dodatkowa presja w postaci nie tylko walczenia na boisku, ale też robienia wszystkiego innego „we właściwy sposób”. Jedną ze składowych tego zjawiska jest bycie dostępnym dla mediów. Amerykanie to wiedzą, czują, i wcale się od tego nie odżegnują. Kadra Stanów Zjednoczonych mieszkała w eleganckim hotelu Shangri-La The Fort, a trenowała w znajdującym się w budynku tegoż hotelu kompleksie sportowym Kerry Sports Manila. Miejsce to było oddalone o jakieś pół godziny jazdy od Mall of Asia Arena, gdzie rozgrywane były mecze, gdzie swoje treningi miała „reszta świata.” Amerykanie odwoływali swoje sesje treningowe zaplanowane przez FIBA i ćwiczyli sobie kiedy chcieli w obrębie swojego ośrodka. Raz na parę dni zapraszali media na 15-20 minut, żeby pokazać kawałek zajęć oraz żeby oddać się do dyspozycji mediów. Amerykanie ani razu nie skorzystali z sesji treningowej organizowanej przez FIBA. To oni wybierali sobie swoje własne terminy zajęć i to oni też decydowali, kiedy chcieli być dostępni dla mediów. To właśnie podczas tych sesji treningowych udało mi się porozmawiać z m.in. Grantem Hillem. Myślę, że jest on a tyle dużą postacią, żeby poświęcić mu osobny punkt tego tekstu.
Jeśli państwo nie czytali mojej rozmowy z Hillem, to gorąco do niej zapraszam, a tutaj parę słów okoliczności, jak do niej doszło, jak udało się ją przeprowadzić. Otóż odbyła się ona na dwie tury, a szczerze mówiąc, to liczyłem też na trzecią. Dlatego nie publikowałem tekstu po pierwszej części naszego spotkania, ani po drugiej, bo do końca liczyłem, że da się jeszcze o coś dopytać. O wsad nad Mourningiem, o buty Fila, o Duke, o coacha K, o czasy z Orlando Magic i wiele innych rzeczy. Ale cieszę się z tego, co mam, bo i tego mogłem nie mieć, ale o tym później. Hilla dosłownie dorwałem podczas pierwszego otwartego dla mediów treningu USA. Udało się go wziąć z zaskoczenia, więc nie było protestów. 20 minut szybko mija w takim towarzystwie. Przed drugim napisałem do osoby odpowiedzialnej w kadrze USA za kontakty z mediami. Napisałem, że bardzo chciałbym dokończyć zaczętą z nim rozmowę. Dostałem odpowiedź, że Team USA nie robi wywiadów „jeden na jeden”, żebym próbował podczas kolejnego „okna” dla mediów. Tak zrobiłem. Przygotowałem sobie pytania pojawiłem się któregoś dnia w Kerry Sports Manila. Od razu zagadałem do tej osoby od mediów, że jestem gotowy. Dostałem odpowiedź, że pan Hill nie jest jeszcze pewny, czy będzie chciał rozmawiać z mediami. W jednak końcu wyszedł. Rozmawiając z nim odniosłem wrażenie, że nie chciał mówić za bardzo o sobie, nie chciał robić z siebie gwiazdy, nie chciał być w centrum uwagi. Wolał skupiać się na sprawach bieżących, na tej kadrze i na tych mistrzostwach. Wiec tym bardziej cieszę się, że jednak trochę o nim samym udało się pogadać. I tu muszę wspomnieć o dodatkowych szczegółach. Podczas pierwszej otwartej sesji USA, media mogły „rozlać się” po całej hali i podchodzić sobie do kogo chciały. Wtedy też udało się odciągnąć Granta Hilla i udać się z nim w bezpieczny zakątek hali. Widocznie coś komuś się nie spodobało, bo już na drugiej sesji i kolejnych, media były oddzielone od parkietu specjalną taśmą, za którą nie można było wyjść. To ludzie z Team USA zbierali zamówienia na konkretnych graczy i w miarę możliwości ich przyprowadzali. Dlatego też nie mogłem sobie tak po prostu podejść do Hilla i pogadać, tylko musiałem czekać, aż pani od kontaktów z mediami łaskawie pójdzie i zapyta czy Mr Sprite wyjdzie do taśmy.
3. Kiedyś, to było…
Nie byłem na mistrzostwach świata w Chinach (2019), więc nie wiem jak to tam wyglądało, ale byłem w 2014 roku w Hiszpanii, więc mam porównanie. Prawie dekada zmian. Moim zdaniem na gorsze, jeśli chodzi o dostęp do zawodników. Nie tylko amerykańskich, choć tych w szczególności, ale tak ogólnie też. Takie sesje treningowe, o których piszę wyżej, w Hiszpanii odbywały się dosłownie codziennie, a dostęp do graczy był nieporównywalnie większy. Patrząc teraz z perspektywy niemal dziesięciu lat, to był magiczny czas. Wtedy udało mi się nawiązać kontakty z kilkoma osobami z amerykańskich mediów i paru klubów NBA. Z zawodnikami też rozmawiałem codziennie. Po paru dniach już zaczęli mnie kojarzyć. Witaliśmy się na wejściu, żegnaliśmy się po. To naprawdę był magiczny czas, jak przyrównuję to do turnieju w Manili. Nie jakieś tam okna dwa razy w tygodniu, tyko regularne spotkania. Czasem rozmawialiśmy o tym, czasem o tamtym. Wydaje mi się, że oni czuli się przy mnie swobodnie, bo ja wtedy po prostu chciałem słuchać, byłem ciekaw różnych rzeczy, jako ja, jako człowiek, jako kibic, w dalszej kolejności, jako osoba z mediów, która chce zrobić materiał. Jak teraz sięgam pamięcią, jak chodzę sobie po hali i zamieniam po parę zdań ze Stephem, Klayem, Irvingiem, Hardenem, to aż trudno mi uwierzyć, że to faktycznie tak wtedy wyglądało, że to faktycznie się wydarzyło. Miałem spięcie z DeMarcusem Cousinsem, bo ten wkręcił sobie, że chciałem…przeczytać jego SMS od jego żony. Potem dałem mu swój aparat, żeby pooglądał sobie moje zdjęcia. Rozumiesz to?
Tyle rozmów z Tomem Thibodeau czy Jerrym Colangelo czyli, tym który był przed Grantem Hillem na stanowisku dyrektora odpowiedzialnego za skompletowanie składu USA. Może też dlatego trochę inaczej, niż ogół patrzę na Jamesa Hardena i Kyrie Irvinga. Z nimi też się nagadałem prawię dekadę temu i mam trochę innych ich obraz, niż ten, który obowiązuje w internecie. Więc jak porównuję tamtą Hiszpanię z tegorocznymi „oknami” dla mediów, to włącza mi się trochę nostalgia. To oczywiście może być znak czasu. Stacje telewizyjne płacą coraz większe pieniądze NBA, więc żądają coraz większej wyłączności na dostęp do zawodników i produkowania ekskluzywnych treści. FIBA też trochę zaczyna iść w tym kierunku. Bogaci się bogacą, biedni biednieją. I żeby była jasność – ja znam swoje miejsce. Jestem jednoosobowym medium, którego w zasadzie nie powinno być w wielu miejscach, w których było w ostatnich latach. Ale ja patrzę też na to z boku, z szerszej perspektywy i widzę zachodzące zmiany.
W Hiszpanii codziennie z kimś o czymś rozmawiałem. „Jakąś godzinę przed meczem z Nową Zelandią podszedłem do Mike’a Krzyżewskiego, który stał zupełnie sam. Chciałem chwilę pogadać. “Wybacz nie rozmawiam przed meczami. Mnie tu teraz nie ma, jestem w swoim własnym świecie.” Wyglądał na bardzo skupionego. Powiedziałem po polsku “powodzenia”. On na chwilę wyszedł ze swojego świata i odpowiedział “That word I know”. – napisałem któregoś dnia, wtedy w 2014 roku.
A jeśli chodzi o znaki czasu, to znamienne jest też to, że w Hiszpanii media stały z dyktafonami (także w komórkach) i nagrywały głos, który później był przerabiany na tekst. Dziś niemal wszyscy nagrywają wideo rozmowy. Nie mam z tym absolutnie żadnego problemu, ale zauważam, że jest u przedstawicieli mediów pokusa, żeby zadać pytanie, którego odpowiedź miałaby szansę stać się „wiralowa”. To męczy. To też samych zawodników ustawia, moim zdaniem, trochę w pozycji obronnej. Zamiast normalnie rozmawiać, gdzieś tam, z tyłu głowy, mają myśl, żeby czegoś nie walnąć. Albo odwrotnie – żeby walnąć, żeby się niosło w sieci. O tym zjawisku niżej.
4. Zawodnicy a media.
Był Bobby Portis, potem długo nic i cała reszta. Naprawdę nie będzie mi łatwo oddać w słowach, jakim człowiekiem z klasą był podczas tego turnieju środkowy Bucks. Zawsze dostępny, nawet po porażkach. Zawsze kulturalny, patrzył Ci w oczy, gdy odpowiadał. „Bobby, można jeszcze jedno pytanie?” – gdy zawodnik odchodzi, po tym jak już pogadał z mediami, to rzadko kiedy wraca. Bobby, gdy usłyszał, że ktoś chce jeszcze o coś zapytać, wracał i odpowiadał, a wcale nie musiał. Dobrze też rozmawiało się z Jalenem Brunsonem. Widać, że wychowywał się w domu, w którym niczego nie brakowało, w którym były wysokie standardy. Jaren Jackson Jr, gdy wychodził sam, był dobrym rozmówcą. Raz, po porażce z Litwą, wyszedł i podał dłoń każdej jednej osobie z mediów, która na niego czekała, zanim zaczął odpowiadać na pytania. Mnie też spotkała ta przyjemność. Gdy był w parze, szczególnie z Haliburtonem, to czasem odpalał mu się cwaniaczek, a to już fajne nie było. Nie za ciekawymi rozmówcami byli właśnie Haliburton i KAT. Gracz Pacers, miałem wrażenie, próbował za dużo dowcipkować, jakby mając już przed oczami, że jego „lecące” słowa będą się klikać w sieci. KAT z kolei, tak najzwyczajniej w świecie, nie był za ciekawy. OK, był zabawny, czasem nawet bardzo, ale za mało konkretny i rzeczowy. I tu wracam do „wirali”. Miałem wrażenie, że obaj próbowali ustrzelić jakieś w Manili. Dobrze rozmawiało się z Austinem Reavesem i Mikalem Bridgesem.
Brandon Ingram wyglądał jakby coś go gryzło. Raz nawet zapytałem go, czy coś go trapi, czy wszystko w porządku. Zaznaczyłem, że niczego nie nagrywam, że pytam po ludzku. Uśmiechnął się i powiedział, że wszystko jest OK, tylko że zły jest na siebie, że nie może złapać rytmu, w jakim chciałby być, żeby pomóc drużynie w Manili.
Raz przyjechałem do Kerry Sports Manila delikatnie spóźniony. Wpadam do windy, naciskam „szóstkę” i jadę. Winda zatrzymuje się na czwartym piętrzę. Otwierają się drzwi, a w nich…Steve Kerr, Erik Spoelstra, Tyronn Lue i Josh Hart! Jedziemy razem na szóste piętro. Rozglądam się. Zapytać o zdjęcie? To by było coś. Nie zapytałem. Starzeję się. W Hiszpanii w 2014 bym zapytał…
Musicie wiedzieć, że Luka Doncic jako jedna z niewielu wielkich gwiazd koszykówki, praktycznie zawsze zostaje, czy to po meczu, czy to po treningu, żeby popodpisywać koszulki, buty, plakaty i inne rzeczy. O tym warto mówić, bo jest jego prywatny czas, którym się dzieli, a nie musi. Warto też mówić o tym, że dopiero z bliska widać, jak poobijane, jak podrapane jest jego ciało po każdym meczu. Wtedy trochę inaczej zaczynasz patrzeć na to, jak trudno jest mu sędziować oraz, że ma sporo racji, gdy marudzi. Broniący go zawodnicy nie patyczkują się z nim.
Tak to mniej więcej wyglądało z mojej perspektywy.