Przed nami sobota i niedziela z finałami Rolanda Garrosa. Jeśli faworyci wygrają, będziemy mieli powtórkę z 2020 roku, kiedy to główne trofeum French Open podnosili Iga Świątek i Rafael Nadal. Na pewno nie mielibyśmy nic przeciwko takiemu scenariuszowi, a szczególnie mówimy o jego damskiej części.
Iga Świątek kroczy w tym sezonie od zwycięstwa do zwycięstwa. Jeśli wygra sobotni finał, będzie to 35. triumf z rzędu oraz piąty kolejny wygrany turniej. W XXI wieku najwięcej kolejnych zwycięstw zanotowała Serena Williams – 34. Ten rekord jest już wyrównany, a za kilka godzin może zostać wymazany. Siostra Sereny, Venus, wygrała kiedyś 35 meczów z rzędu, ale było to w 2000 roku, więc seria ta nie wpisuje się w ramy XXI wieku.
Zresztą, to tylko didaskalia. Dziś najważniejszą treścią jest sam finał z Cori Gauff i szansa na drugi w karierze wielkoszlemowy tytuł Igi. Tak się składa, że pierwszy także wywalczyła w Paryżu. Jej rywalka to amerykańska nadzieja tenisa. „Coco” raptem parę miesięcy temu skończyła 18 lat. Już teraz wszyscy wróżą jej świetlaną przyszłość. Dochodziła już do IV rundy w Australian Open i Wimbledonie, do III rundy w US Open, a w zeszłym roku była ćwierćfinalistką French Open. Teraz przebiła to osiągnięcie o dwie rundy. Przynajmniej, bo przecież nie można dzielić skóry na niedźwiedziu i przed meczem przyznawać tytułu Świątek, choć to ona jest faworytką.
Sposób, w jaki Polak radzi sobie z większością rywalek, jest imponujący. Rzadko kiedy przegrywa sety, większość wygrywa wysoko i pewnie. W półfinale Darję Kasatkinę odprawiła w nieco ponad godzinę, oddając jej trzy gemy. To była miazga. Ale i Gauff w Paryżu ma prawo się podobać. Ba, przeszła przez sześć przeszkód bez straty seta, czego nie dokonała nawet Świątek. Tyle tylko, że żadna z dotychczasowych rywalek nie była nawet zbliżona sportową klasą do tenisistki z Raszyna. W tym roku obie panie zagrały ze sobą w 1/8 finału turnieju w Miami. Świątek wygrała 6:3; 6:1. Był to ich drugi mecz w historii. Rok temu Iga pokonała „Coco” 7:6; 6:3 w półfinale turnieju w Rzymie.
Wszyscy prognozują łatwe zwycięstwo liderki rankingu, ale sport lubi niespodzianki, a Gauff ma talent i naprawdę spory wachlarz umiejętności. Start sobotniego finału o 15:00.
24 godziny później wystartuje finał mężczyzn, w którym „pewniakiem” jest z kolei Rafal Nadal. Hiszpan odprawił z kwitkiem Novaka Djokovicia w iście epickim ćwierćfinale, ale półfinał przeciwko Alexandrowi Zverevowi wcale nie był gorszym spektaklem. Niestety, został brutalnie przerwany przez fatalnie wyglądającą kontuzję Niemca. Nadal zaatakował forhendem po linii, a Zverev tak niefortunnie się poślizgnął, że w nienaturalny sposób ciężarem całego ciała przeciążył staw skokowy. Wyglądało to koszmarnie, brzmiało zresztą też, bo popularny „Sasza” krzyczał z bólu wniebogłosy. Jak ktoś lubi takie obrazki – pewnie można łatwo znaleźć w Internecie. My dbając o ludzi o większej wrażliwości podarujemy sobie linkowanie.
Nadal tą piłką wygrałby gema i zapewnił nam drugi w tym meczu tie-break. Do tego nie doszło, bo po chwili Zverev opuszczał kort na wózku inwalidzkim. Wrócił po kilkunastu minutach o kulach, by ogłosić rezygnację z dalszej gry. Panowie padli sobie w ramiona. Zverev był wyraźnie załamany. W szatni popłakał się i trudno mu się dziwić – ból fizyczny pewnie da się wytrzymać, albo przynajmniej zniwelować lekami. Psychika jednak krwawi. Choć Nadal był w tym meczu niesamowity, to wynik pozostawał sprawą otwartą.
No właśnie – Zverev prowadził w pierwszym secie z przełamaniem i pewnie kroczył do zwycięstwa. Tak się wydawało. Nadal odrobił stratę i wszedł na wyższy poziom. To zaś, co pokazywał w tie-breaku, to już istne szaleństwo. Wybronił cztery piłki setowe od stanu 2:6, by wygrać 10:8! Kilka z akcji było wręcz niewiarygodne. Hiszpan dochodził do piłek nadludzkim wysiłkiem, a potem posyłał takie odpowiedzi, że kort Philippe’a Chatriera reagował owacjami na stojąco.
Zverev popełniał fatalne błędy przy smeczach, atakach przy siatce, wolejach. W tym elemencie Nadal go miażdżył. Mimo tego wszystkiego, mecz ciągle był na styku. To pokazuje jak dobrym tenisistą jest złoty medalista Igrzysk Olimpijskich w Tokio. I choć Nadal dokonywał momentami cudów, to i tak trudno mówić, by losy meczu były przesądzone. Nigdy nie dowiemy się, jak skończyłoby się to spotkanie, gdyby nie krecz „Saszy”. Notabene gdyby Zverev wygrał turniej, zostałby liderem rankingu ATP. No i byłby to pierwszy wielkoszlemowy sukces tego 25-latka. Na to póki co musi poczekać. A najbliższe tygodnie „czekania” spędzi głównie w gabinetach lekarzy i fizjoterapeutów.
Z kim Nadal zmierzy się w finale? Z Casperem Ruudem, który w poniedziałek wyrzucił z turnieju Huberta Hurkacza. Norweg po raz pierwszy w karierze dotarł do tak dalekiego etapu Wielkiego Szlema. Rok temu jego najlepszym osiągnięciem był ćwierćfinał Wimbledonu. W piątek Ruud poradził sobie w czterech setach z Marinem Ciliciem, choć to Chorwat triumfował w pierwszej partii. Kolejne sety wziął jednak zawodnik ze Skandynawii. Mecz stał na dobrym poziomie, ale zostanie zapamiętany głównie z wtargnięcia na kort jakiejś „narwanej” aktywistki, która przykuła się do siatki szyją. Ładnych parę chwil potrwało to zamieszanie, po którym zawodnicy wrócili do gry.
Ruud mimo bardzo pozytywnych recenzji, jakie zbiera podczas tegorocznej rywalizacji na kortach Rolanda Garrosa, stawiany jest w roli underdoga niedzielnego finału. Generalnie trudno się dziwić – po drugiej stronie kortu stanie 13-krotny zwycięzca tego turnieju. Człowiek, który wygrywał tutaj 111 meczów, a przegrał tylko 3. Nigdy nie przegrał też finału na paryskiej mączce. Skala trudności zadania przed jakim stoi Ruud to absolutny Mount Everest. To jak skonstruowanie zderzacza hadronów w piwnicy albo przegadanie Kuby Wojewódzkiego. Może się zdarzyć, ale pewnie się nie zdarzy.
Wracamy do punktu wyjścia. Świątek i Nadal? Bez niespodzianek? Przekonamy się niebawem.